Archiwum dla tribal

Wake up screaming

Posted in God with tags , , , , , on 13 lutego, 2012 by pandemon777

GOD – THE ANATOMY OF ADDICTION (1994)

1. On All Fours

2. Body Horror

3. Tunnel

4. Lazarus

5. Voodoo Head Blows

6. Bloodstream

7. White Pimp Cut Up

8. Driving The Demons Out

9. Gold Teeth

10. Detox

God to bodaj pierwszy, wspólny projekt dwóch legend podziemnej ekstremy (i nie tylko), Kevina Martina i Justina Broadricka, którzy współpracowali później przez ładnych parę lat, owocem czego były tak ponadprzeciętne projekty jak Ice, Techno Animal czy też The Curse Of The Golden Vampire (w przypadku którego do nagrania pierwszej płyty zwerbowano Aleca Empire z Atari Teenage Riot). Ich debiut pod nazwą God został trafnie zatytułowany Possession, i w sumie w jego nagrywaniu brało udział prawie dwadzieścia osób. Oczywiście trzon stanowią tutaj Kevin Martin (saksofon, wokale) i Justin Broadrick (wspólnie z Garym Smithem odpowiedzialny za gitary), ale nie śmiałbym też umniejszać wkładu innych kluczowych postaci jak John Zorn, Tim Hodgkinson, Steve Blake (grających na wszelkich instrumentach dętych) czy Dave Cochrane (basista; wcześniej grający w Head Of David, później m.in. w Ice, Sweet Tooth czy The Bug). Taki skład nie mógł opchnąć byle czego i panowie odpowiedzialni za Possession, dali światu płytę, która wykracza poza wszelkie schematy, zaskakującą, nowatorską, „groundbreaking” po prostu, jak to mawiają anglojęzyczni. Była totalnie chora, rozimprowizowana, pełna atonalnych i dysharmonicznych wkrętów free-jazzowych wygrywanych przez gitary i sekcję dętą, miażdżyła potężną nawałnicą dudniącego basu i opętanej sekcji rytmicznej. Inna sprawa to wokale Kevina Martina, stroniącego od jakiejkolwiek melodyjności, który wydobywał z siebie każdorazowo co bardziej przerażające dźwięki.

Po dwóch latach od ukazania się Possession, ów projekt wydał jeszcze jedną płytę studyjną – The Anatomy Of Addiction. Skład się tutaj skurczył nieco, głównie w przypadku dętych instrumentalistów (odejście Johna Zorna i Steve’a Blake’a), którzy w dużej mierze nadawali poprzedniej płycie ten free-jazzowy charakter. I tu tkwi główna różnica pomiędzy Possession i The Anatomy Of Addiction – ta druga jest po prostu bardziej zwarta, w znacznie mniejszym stopniu pojawiają się tutaj improwizacje. O ile „jedynka” jawiła mi się jako wizualizację stanu psychicznego człowieka, który jest wewnętrznie rozbity i nie potrafi sobie poradzić z własnymi demonami, o tyle „dwójka” ukazuje stan psychiczny człowieka, którego gniew jest w pełni ukierunkowany i wie co z tym gniewem poczynić. Przynajmniej tak to osobiście odbieram, jakkolwiek infantylnie by to nie brzmiało. No, ale wróćmy do samej muzyki. Pomimo pewnych różnic w stosunku do Possession, The Anatomy Of Addiction wciąż zachowuje cechy charakterystyczne God, to wciąż potężny, agresywny, emanujący perwersją, zwyrodnialstwem i niepohamowanym wkurwem twór. Do tego atmosfera rytualnej orgii z udziałem ciężkich narkotyków i psychodelików została zachowana, więc nie ma co narzekać, bo kompromisów tutaj nie znajdziemy nigdzie. Począwszy od uzależniającego i kruszącego ściany On All Fours, dostajemy kolejno cios za ciosem – począwszy od niepokojących i klaustrofobicznych Body Horror i Tunnel (bas w tym utworze, jak diabła kocham, jest przecudowny), przez numery, przy których ciężko usiedzieć spokojnie, bo emocjonalnie rozrywają człowieka od środka – mowa tu o takich perłach jak Lazarus, White Pimp Cut Up czy w szczególności Gold Teeth, gdzie, pomijając bezlitośnie wrzeszczące gitary i bas, rządzi wokal, który tutaj jest napompowany wszelkimi emocjami doprowadzającymi człowieka do obłędu i szaleństwa i tym też emocjom daje w pełni upust poprzez ataki niekontrolowanych wrzasków i zdzierania gardła na wszelkie możliwe sposoby. Nie wiem jak można być człowiekiem na tyle oschłym żeby przy tych dźwiękach nie poczuć ochoty na uderzanie gołymi pięściami w ściany i rzucania przypadkowymi przedmiotami we wszystkie strony świata. Na koniec przed nami jeszcze dwudziesto-minutowy kolos, Detox, który daje słuchaczowi uczucie znajdowania się w samym środku jakiegoś psychodelicznego koszmaru. Nie będę dalej już „spoilował”, sprawdzicie i przekonacie się sami.

God jeszcze rok po nagraniu drugiej studyjnej płyty, wydał całkiem udany EP Appeal To Human Greed, z kilkoma remiksami numerów z The Anatomy Of Addiction, po czym zakończył działalność. Z jednej strony niebywała szkoda, że panowie nie zechcieli nagrać więcej płyt w tym stylu, z drugiej jednak strony na pocieszenie mamy nie mniej wartościowe projekty z ich udziałem jak wspomniane Ice czy Techno Animal. Osobiście nawet trochę zazdroszczę osobom, które przesłuchanie tych płyt mają dopiero przed sobą, bo chociaż wciąż robią na mnie potężne wrażenie, to jednak chciałbym ponownie poczuć taki szok jaki przeżyłem przy pierwszym odsłuchu.

Seeds of harmony

Posted in Intermix with tags , , on 2 lutego, 2012 by kubeusz

 INTERMIX – FUTURE PRIMITIVES [1995]

1. Mantra
2. Lost Tribe
3. Telekinetic Warriors
4. Solar Temple
5. Sonic Ritual
6. Seeds of Harmony
7. Blackhole Amizon
8. Ceremonial Chant

Budzę się. Nie mam pojęcia gdzie jestem, czuję świeże powietrze, a razem z nim docierają do mnie śpiewy ptaków i jakieś dziwne odgłosy, oddalone, tłumione. Brzmi to jak rytualny taniec; idę, a po chwili docieram do wioski. W międzyczasie moją głowę zaczęły wypełniać futurystyczne dźwięki, a w tle gdzieś daleko pobrzmiewają miłe dla ucha, ciepłe plamy tonów. Staram się wsłuchać w śpiew – to jakieś powtarzane ciągle zwroty, mantra.
Pod koniec tych tańców nieznana bezimienna siła przetacza się przez mój umysł. Okazuje się, że to jakieś zaginiony, oddalony od głównego nurtu życia rozwijającego się świata szczep pełen pozytywnych emocji, z radością prezentujący mi, przybyszowi, swoje zwyczaje i rytuały. Mało tego – zachowują się tak, jakbym był wyczekiwaną postacią, bohaterem z gwiazd, którego znają z opowiadań przekazywanych z ojca na syna. Dziwne…

Niedługo potem prowadzą mnie w pewne miejsce – to chyba arena, a przynajmniej tak to wygląda na pierwszy rzut oka. Nie mylę się zbytnio; krótko po moim przybyciu naprzeciw siebie staje dwóch skąpo odzianych wojowników. Moją głowę nadal zaprzątają niecodzienne, nierealne dźwięki. Są takie obce, a zarazem tak bliskie temu miejscu; chwilami odnoszę wrażenie jakby były tutaj od zawsze, od początku po kres świata związane z tym oderwanym od rzeczywistości miejscem. Tamtych dwóch zaczyna walczyć, ale nie jest to prawdziwa potyczka, ani nawet pokaz sił. Widzicie, choć ich zachowanie przypomina przygotowywanie się do starcia, to tak naprawdę jest to taniec – taniec wojny, taniec walki.

Po tym wszystkim mam okazję po raz pierwszy wznieść się na wyżyny umysłowe. Udajemy się do Świątyni: prochy, zioła, kontakt z szamanem – moje wspomnienia powracają jako strzępki myśli, co chwilę przenoszę się gdzieś indziej, uspokajam się. Za chwilę znów doznaję tego uczucia; kolejne punkty na moim ciele dają o sobie znać, a ja raz za razem przenoszę się do innego świata. Przez cały ten czas mój umysł wypełniają dźwięki nie z tego świata, może prosto z kosmosu.

Z każdą wizją w mojej głowie powstaje pewna melodia. Nie sposób jej opisać, ale jest piękna. Sytuacja powtarza się jeszcze kilka razy – to wspaniałe chwile i chciałbym, aby trwały wiecznie, ale… tak nie może być. Po wszystkim zostaję twardo sprowadzony na ziemię; czekają mnie kolejne rytualne tańce, ale w głębi duszy czuję, że to moje ostatnie chwile w tym miejscu. Po ostatnich wydarzeniach to, co się teraz dzieje wydaje się nijakie i mdłe, choć ma swój urok. Niebo pęka na dwie części, a w środku dżungli ląduje wielka maszyna, wokół wszystko zaczyna płonąć i pojawiają się kosmiczni stwórcy życia na ziemi. Teraz słyszę to coraz głośniej i wyraźniej – tamte dźwięki, które nieustannie mi towarzyszyły były przesłaniem z innej planety, wymiaru, domeny. Ta muzyka jest wszystkim, co dane jest mi odbierać ludzkimi zmysłami – tony nadchodzące z kosmosu, z przyszłości – wymysł wyższego umysłu jest piękny, ale jednocześnie zimny i odhumanizowany. Padam na kolana; widzę stworzenie świata nie swoimi oczyma, piętrzące się góry i morza, zaczątki cywilizacji oraz przekazanie techniki ludzkości przez te obce istoty. Moja głowa nie wytrzymuje, ale chcę więcej i w efekcie… odpływam.

Budzę się. Nie mam pojęcia gdzie jestem, czuję świeże powietrze, a razem z nim docierają do mnie śpiewy ptaków, a wokół mnie nie ma nikogo. Cisza. Szum gwiezdnego morza oraz pojawiające się w moim umyśle ciepłe plamy dźwięków, które każą mi iść przed siebie.

Niebo rozdziera błyskawica. Zbliżam się pomału do kresu mej wędrówki; docieram do czegoś niesamowitego – do czegoś, czego nie zobaczył przede mną żaden człowiek, a jeśli jakimś cudem zobaczył, to już nie powrócił. Idę dalej. Słyszę tylko odgłosy dżungli oraz rytmiczne, coraz głośniejsze i wyraźniejsze dźwięki elektronicznego zawołania, które mówi „chodź, koniec jest bliski”. Z każdą sekundą jest mi coraz przyjemniej i czuję się jakbym się unosił. Jestem u celu – dziwne miejsce, piękne, pełne wszystkiego i niczego. Są tu ludzie i te niezwykłe istoty, słyszę muzykę dochodzącą z oddali i bliska, jakby miała swoje źródło we mnie. Przez chwilę w tle słychać niknące odgłosy tego świata, a po niej pozostaje jedynie muzyka istot z innego wymiaru. Ciepłe i narkotyczne brzmienia, prawdziwy elektroniczny stuff wlewa się w mój umysł. Do tego dochodzą chóralne zaśpiewy ludzi i stworzeń w habitach. Nie widzę wyraźnie ich twarzy, ale to nie ma znaczenia.

Pewien obcy twór będący pół-człowiekiem i pół-istotą z nierzeczywistej domeny przygrywa na flecie opętańczą melodię, a ja coraz bardziej zatracam się w tym oceanie dźwięków. Pozorny ascetyzm to w rzeczywistości bogactwo tonów, które wciąga mnie w swoją czarną dziurę zatracenia. To koniec – odlatuję, oddalam się od wszystkiego i nie ma już dla mnie odwrotu. Ale jestem szczęśliwy, bo to były wspaniałe chwile. Najwspanialsze.

Ostatni album Intermix, duet Bill Leeb – Rhys Fulber pokazali się z jak najlepszej strony. Krążek całkowicie odmienny od dwóch poprzednich płyt, do którego na początku ciężko się przyzwyczaić, jednak potem nie sposób się od niego oderwać. To jeden z tych albumów, do których na pewno będę zawsze wracał.

I’m waiting lonely like a shadow in the night sky

Posted in Gazelle Twin with tags , , , on 15 stycznia, 2012 by pandemon777

GAZELLE TWIN – THE ENTIRE CITY (2011)

 

1. The Entire City

2. Concrete Mother

3. Men Like Gods

4.  I Am Shell I Am Bone

5. Far From Home

6. Changelings

7. Bell Tower

8. When I Was Otherwise

9. Obelisk

10. Nest

11. Fight-Or-Flight

12. View Of A Mountain

13. Untiteled

Elizabeth Walling – kobieta pochodząca z Brighton, UK, która jako dziecko była „wrażliwa, niespokojna i może nieco zbyt refleksyjna”, jest osobą skrywającą się pod pseudonimem Gazelle Twin (chociaż, w miejsce słowa „pseudonim”, mógłbym wstawić określenie „kreacja” – niebywale tajemniczą kreacją dodajmy). Właściwie nie będzie to zbytnią przesadą jeśli powiem, że wszystkie trzy wyżej wspomniane cechy charakteru mają odzwierciedlenie w jej muzyce, która – co tu dużo mówić – jest bardzo dojrzała i niebywale piękna jak na debiut.

Pierwsze skojarzenia, jakie przyszły mi na myśl po przesłuchaniu tegoż albumu to Björk i The Knife, zarówno pod względem wizualnym, wokalnym (tu nawet echa Beth Gibbons z Portishead są słyszalne) jak i muzycznym – całość bazuje głównie na wyrafinowanym, elektronicznym art-popie (co ciekawe, choć album posiada sporą dawkę popowej wrażliwości, to sama Elizabeth nigdy muzyki pop zbytnio nie słuchała), z dodatkiem sporej dozy elementów muzyki plemiennej, od których sama Björk też wcale nie uciekała (najbardziej oczywisty przykład – Human Behaviour). Na The Entire City złożyły się kompozycje bardzo dostojne, momentami wręcz majestatyczne, którym nie można też odmówić uduchowionego charakteru, niemniej jednak nie określiłbym ich mianem „sielankowych”, bowiem pomimo powyższych cech, czuć w niej też odrobinę niepokoju, który wcale nie jest wadą, a wręcz podnosi poziom tajemniczości całego albumu, a nie od dziś wiadomo, że tajemniczość to jedna z najbardziej pociągających rzeczy dla ludzkiego umysłu.

Innym aspektem albumu, który podnosi jego ocenę w moich oczach (czy tam uszach) jest jego bardzo filmowy (tak, to chyba właściwe określenie) charakter, co nie dziwi, gdyż wedle tego co wyczytałem z biografii na oficjalnej stronie Gazelle Twin, Elizabeth Walling pomiędzy 17-tym a 25-tym rokiem życia, chłonęła muzykę chóralną i filmową właśnie.

Ogółem fani wspomnianej już wcześniej Björk, Fever Ray, Beth Gibbons czy Goldfrapp (szczególnie z okresu Felt Mountain) powinni bez zastanowienia sięgnąć po debiutancki krążek Bliźniaczki, ponieważ słychać na nim elementy twórczości, wszystkich wyżej wymienionych artystek, które tworzą eklektyczny kalejdoskop pięknych syntetycznych melodii, delikatnych, czasami poddawanych różnym efektom wokali, nad którym unosi się atmosfera mistycyzmu, czegoś nieuchwytnego i magicznego, kreujący ściężkę dźwiekową do pierwotnego świata Majów, przeniesionego gdzieś o kilka tysięcy lat w przyszłość. Warto będzie wyczekiwać nowości ze strony tej niebanalnej postaci, gdyż, jak sama twierdzi, chce cały czas odkrywać nowe terytoria artystyczne, a to się ceni w zastęchłej rzeczywistości, gdzie powielanie utartych schematów niestety stoi na porządku dziennym.

 PS. Podobno Pani Walling ma też ambitne plany co do koncertów, a biorąc pod uwagę fakt, że sztuką wizualną również się interesuje, to muszę przyznać, że z chęcią bym zobaczył ją na żywo, jeśli tylko zjawi się gdzieś w pobliżu.