Archiwum dla electronic rock

Don’t be afraid my dear, there’s no solution…

Posted in Neuronium with tags , , , on 28 czerwca, 2012 by kubeusz

NEURONIUM – THE VISITOR [1981]

1. The Visitor
2. A Strange Affair
3. Rendez-vous
4. The Light Of Your Eyes

W pizdu czasu minęło od ostatnich wpisów, przeciąg hulał na blogu jak hulahop a pusto było jak w dupie samotnego pedała. Ale ostatnio mam jakoś więcej czasu, więc postanowiłem reaktywować trupa, na którym pewnie będą się pojawiać teksty, ale z dość dużą nieregularnością. Ale jebać smuty.

Ostatnio postanowiłem nieco bliżej zaznajomić się z twórczością hiszpańskiej grupy Neuronium, której debiut swoją drogą już się gdzieś tutaj przewinął. Wśród kilku następnych ich albumów, lepszych i gorszych, trafiłem na krązek który dosłownie rozjebał mi mózg i przez długie tygodnie nie opuszczał odtwarzacza. Zwie się on The Visitor i posiada tylko cztery kompozycje (norma) ale czochrają one rowa nieprzeciętnie.

Pierwszy utwór tytułowy to swego rodzaju wstęp do albumu, pięciominutowa miniaturka, w której gdzieś w tle słyszę dalekie echa Marilion. Pewnie nikt inny nie usłyszy a ja mam nieumyte uszy, ale nie zmienia to faktu że ten fakt mnie bardzo rajcuje i sprawia, że całkiem sprawnie wkręcam się w dość różnorodny klimat albumu. Jednak odłóżmy wstępniak na bok i zajmijmy się numerem pod tytułem A Strange Affair, który na tem moment jest chyba moim ulubionym wałkiem nagranym przez Neuronium. Nosz kurwa jaki tu jest klimat, prawdziwy kosmos, zimny, złowieszczy, obcy. Sluchając tego utworu latam wśród obcych statków kosmicznych, do tego dochodzą wokalizy przepuszczone przez syntezatory czy inne gówna, co sprawia że wokale brzmią jak nie z tego świata mówiące krótko „macie przejebane”. Początkowy sielankowy klimat rodem z wieczornego spaceru brzegiem morza szybko zostanie przegnany przez mieszankę rozpierdolu kosmitów z Dnia Niepodległości z zimnym skurwysyństwem pierszego Aliena. Na koniec zaś czarna dziura w baśniowy sposób zasysa wszytko. Nie wiem jak oni to zrobili, ale sklecili naprawdę kurewsko klimatyczny wałek. Szkoda tylko, że nastęþujący potem Rendez-vous odstaje od reszty. Sam w sobie jest całkiem w porządku, bliżej mu do rockowej czy progrockowej strony zespołu, jednak na tle pozostałych kompozycji wypada nieco blado. Na szczęście końcówka płyty w postaci The Light Of Your Eyes nie zawodzi ani przez chwilę. O ile poprzedniego koloskowi (A Strange Affair) bliżej było kosmicznym klimatom w wersji elektronicznej, tak ta kompozycja bliżej leży przy progrockowym pierwiastku tego zespołu. Spokojny motyw na gitarze wraz z przyjemnymi dla ucha wokalizami na długo wbijają się w pamięc i ani myślą opuszczać głowę. Później co prawda utwór balansuje na krawędzi el-muzyki z dawnych lat oraz progrocka ale ostatecznie bliżej mu do tego drugiego.

Cały album wchodzi jak nóż w masło. Słucha się tego bardzo przyjemnie. Jak dla mnie zajebistość.

If I can’t find myself? It’s so completely fake

Posted in Pendulum with tags , , , on 12 stycznia, 2012 by kubeusz

PENDULUM – IMMERSION [2010]

1. Genesis
2. Salt in the Wounds
3. Watercolour
4. Set Me on Fire
5. Crush
6. Under the Waves
7. Immunize (feat. Liam Howlett)
8. The Island – Pt. I (Dawn)
9. The Island – Pt. II (Dusk)
10. Comprachicos
11. The Vulture
12. Witchcraft
13. Self Vs. Self (feat. In Flames)
14. The Fountain (feat. Steven Wilson)
15. Encoder

Całe dwa lata minęły od premiery In Silico. Muzycy Pendulum chyba wzięli sobie do serca ostrą krytykę która dosłownie zasypała zespół po wydaniu drugiego albumu. Immersion bowiem, przynosi kolejne niespodzianki.

Pierwsze minuty to ewidentnie zwrot ku Hold Your Colour, podniosłe intro przechodzące w drum ‚n’ bassowy killer nastrajają całkiem przyzwoicie. Nawet Watercolour brzmi całkiem przyjemnie, dużo w nim d’n’b pełnego wpadających w ucho melodii. Zwrot o 180 stopni następuje wraz z Set Me On Fire, który z d’n’b niewiele ma wspólnego, podobnie jak z muzyką jaką zespól prezentował na In Silico, jednakże, jest to jeden z lepszych utworów jakie możemy znaleźć na płycie. W ogóle na Immersion Pendulum serwuje nam niejako mix swoich dwóch poprzednich krążków. Mamy tu zarówno utwory którym bliżej do debiutu (wspomniane Salt In The Wounds, Watercolour, od biedy The Fountain) jak i drugiego krążka grupy (Crush, Under The Waves, The Vulture i Witchcraft). Jest też trzecia grupa, będąca krokiem naprzód, a przynajmniej wyróżniająca się wśród wyżej wspomnianych. Na pewno na uwagę zasługuje Immunize, w którym można usłyszeć echa The Prodigy (ale to zapewne zasługa Liama Howletta) czy Self VS Self z gościnnym udziałem…In Flames. W sumie więcej tu muzyki Szwedów niż Australijczyków.

Jaki jest więc trzeci album Pendulum? Hmm, na pewno dziwny, z jednej strony daje nadzieję że w przyszłości zespół nagra jeszcze coś godnego uwagi i że szansa na d’n’b nie jest stracona. Z drugiej, przeważająca większość utworów In Silicowych daje raczej do zrozumienia że to jest główne oblicze zespołu, a szkoda. Chociaż tutaj to drugie oblicze brzmi już nieco lepiej. Kto wie co z tego wyniknie, jednak tak czy owak jak wydadzą kolejny album to z czystej ciekawości posłucham, przekonam się w jakim kierunku zmierza ten band.

This is a new way!

Posted in Pendulum with tags , , , on 12 stycznia, 2012 by kubeusz

 PENDULUM – IN SILICO [2008]

1. Showdown
2. Different
3. Propane Nightmares
4. Visions
5. Midnight Runner
6. The Other Side
7. Mutiny
8. 9000 Miles
9. Granite
10. The Tempest

Nie wiem, naprawdę nie wiem co się stało z tym zespołem. Przecież Hold Your Colour to był taki fajny i miły dla ucha d’n’b kąsek, a tu takie coś.

Jeśli włączacie In Silico po raz pierwszy i spodziewacie się ciągu dalszego debiutu to przygotujcie się na szok. Pendulum AD 2005 a AD 2008 to dwa zupełnie różne zespoły, które nijak się mają do siebie. Słuchając drugiego albumu odnoszę wrażenie że zespół postanowił zostać nowoczesnym zespołem rockowym grającym muzykę elektroniczną (lol). Nie dziwię się że wielu ludziom się to nie spodobało, mnie również nie satysfakcjonuje obecna forma zespołu. Ten album jest po prostu nijaki, słuchając go po prostu sobie leci, ani ziębi ani grzeje, od bezbarwna i bezsmakowa papka w której ciężko wybrać coś ewidentnie chujowego i coś co przykuwa uwagę, chociaż trochę choć na chwilę. No może Midnight Rider (ale to tak pierwsze trzy minuty) i od biedy The Other Side czy Granite mogą być niczym te kawałki owoców w nijakim jogurcie, ewentualnie końcówka The Tempest trochę kojarzy się z debiutem, sam nie wiem czemu, ale to jak ostatnie spojrzenie w przeszłość, poza spalony most na brzeg na który już i tak się nigdy nie powróci. Pozostałe utwory jak już wspominałem, jakoś sobie przelatują jeden po drugim i nic konkretnego w głowie nie zostaje, owszem jest parę całkiem niczego sobie melodii czy dźwięków, no ale kto dla tych paru momentów będzie słuchał całej płyty? No chyba że ktoś ma ewidentnie kryzys i nie ma czego słuchać, to od biedy In Silico może być. Sam tego słucham raz na ruski rok, ostatnio właśnie na potrzeby tego tekstu, kiedy będzie następny raz? Nie wiem, zapewne nieprędko.

%d blogerów lubi to: