Archiwum dla avant-garde

The Soft Sounds Of Erik Satie

Posted in Erik Satie with tags , , , , on 27 lutego, 2012 by pandemon777

PASCAL ROGE – AFTER THE RAIN… THE SOFT SOUNDS OF ERIK SATIE (1996)

1. Gymnopédie No. 1

2. Gymnopédie No. 2

3. Gymnopédie No. 3

4. Gnossienne No. 1

5. Gnossienne No. 2

6. Gnossienne No. 3

7. Gnossienne No. 4

8. Gnossienne No. 5

9. Gnossienne No. 6

10. Nocturne I

11. Nocturne II

12. Nocturne III

13. Nocturne IV

14. Nocturne V

15. Avant-Dernieres Pensées

16. Pieces Froides – Trois Airs À Fuir

17. Pieces Froides – Trois Danses De Travers

18. Deux Reveries Nocturnes

19. Prélude De La Porte Héroïque Du Ciel

Paryż może się poszczycić wieloma rzeczami, jak choćby faktem, że jest jednym z najpiękniejszych miast na świecie, mieszczącym na swoim obszarze legendarną i monumentalną wieżę Eiffla. Uchodzi też przecież za światową stolicę mody, do której z całego świata zjeżdżają się rozchwytywani przez szary tłum celebryci. Jednak na początku XX wieku był również stolicą światowej awangardy, miejscem artystycznego zespojenia, centrum sztuki, której celem było łamanie powszechnie przyjętych konwenansów i zrywanie z tradycją. W tym czasie granice Paryża przekroczyli tacy artyści jak rzeźbiarz Constantin Brâncuşi, Georges Braque (którego profesją obok rzeźbiarstwa było również malarstwo), Fernand Léger (malarz, rzeźbiarz, reżyser filmów), czy też najbardziej znana postać z tego kręgu, Pablo Picasso. Artystów, którzy w Paryżu odnaleźli swój dom, i tam promowali swoją twórczość jest mnogość, a w tej recenzji poświęcę parę słów postaci, która wszelkich przewartościowań dokonała w sferze muzycznej – Panie i Panowie, przed Wami Erik Satie.

Człowiek ten był, jak na każdego, szanującego się przedstawiciela awangardy przystało, dosyć ekscentryczny, nietypowy i kroczący ścieżkami, które sam sobie wyznaczał. W swoim jedno-pokojowym apartamencie mieścił dwa pianina (ustawione jedno na drugim) i… ponad sto parasoli. Można by przywołać jeszcze wiele innych rzeczy, świadczących o jego odbiegającego od norm charakterze, ale miałem zamiar jednak poświęcić parę słów jego twórczości i postaram się też tego trzymać.

Erik Satie zyskał szacunek, uznanie i podziw wśród innych artystów, działających równolegle z nim, jak i po jego śmierci, m.in. dzięki temu, że stanął w opozycji do wszech obecnie panującego zachwytu nad muzyką Richarda Wagnera, który stawiał na bogactwo formy, kompozycje rozbudowane, o rozległych rozmiarach i posiadających ponad przeciętny rozmach. Chciałbym w tym miejscu tylko zaznaczyć, że należę do sympatyków twórczości Wagnera, ale tak jak Wagner był innowatorem wprowadzając nowości do muzyki, tak samo Satie stoi ponad jego kopistami, przełamując powszechnie panujące schematy. Na tym w końcu polega rozwój. Porzucając cechy charakteryzujące Wagnerowską twórczość na rzecz prostoty i oszczędności w formie oraz nietypowych harmonii dźwiękowych, stworzył podwaliny pod wiele gatunków muzycznych, reprezentujących eksperymentalne oblicze współczesnej muzyki. Z jego muzyki czerpali tacy zasłużeni twórcy jak John Cage, przedstawiciele minimalizmu jak Steve Reich, La Monte Young, Philip Glass, Terry Riley, czy też Brian Eno, osoba która pierwsza zastosowała pojęcie „ambient” w muzyce (dodam, że słynna, kilku-sekundowa melodia, która towarzyszyła przy każdorazowym uruchamianiu Windows, to jego dzieło). W muzyce wszystkich powyższych artystów czuć ducha Erika Satie, który dał też początek tzw. furniture music, muzyce tła, czyli takiej jaką w dużym stopniu znajdziemy we wspomnianym gatunku ambient.

After The Rain… The Soft Sounds Of Erik Satie, to zbiór jego kompozycji, pięknie zagranych przez francuskiego pianistę Pascala Rogé i wydanych w ’96 roku, które, jak nazwa już sugeruje, ukazują te łagodne oblicze twórczości Satie. Owa kompilacja zawiera również jego najsłynniejsze utwory, trzy części Gymnopédies. To muzyka, którą najlepiej się czuje podczas jesiennych, deszczowych dni, z ciepłą herbatą w ręku, muzyka delikatna i kojąca, która wprawia w refleksyjny i nieco melancholijny stan emocjonalny i odpręża w każdej sekundzie, rozładowując i niwelując nerwy. Kompozycje dobrze sprawdzają się jako owa muzyka tła, do konwencjonalnego słuchania, ale wsłuchując się w nie głębiej, pod warstwą pozornej prostoty znajdziemy całe pokłady niebywałego piękna. Trzeba przyznać, że w tej muzyce tkwi specyficzna magia, jakaś radość i wyczuwalna przyjemność czerpana z życia. Całość płynie bez żadnych nieprzyjemnych momentów, dzięki czemu można zatopić się w tych dźwiękach, którym również nie brakuje pewnego rodzaju tajemniczości (chciałbym tu zwrócić uwagę na mój ulubiony utwór, Gnossienne No. 4, którego czasami słucham wielokrotnie pod rząd). No i nie znam lepszej muzyki do wzięcia na samotny spacer po parku w jesienny dzień. Przy widoku opadających, złotych liści, w otoczeniu powoli zamierającej natury i świeżego, chłodnego powietrza, ta muzyka smakuje zupełnie inaczej (oh, jak pretensjonalnie i romantycznie to zabrzmiało).

Dzisiaj twórczość Erika Satie nie robi już takiego wrażenia na ludziach jakie musiała robić te kilkadziesiąt czy sto lat wstecz. Nie wiadomo też czy Erik Satie nie zostałby zupełnie zapomniany gdyby jego przyjaciel Claude Debussy nie wykorzystał swojej rosnącej wówczas popularności aby pomóc rozpromować jego muzykę, bo w końcu nie została ona przyjęta aż tak entuzjastycznie za jego życia. Ale to nie umniejsza jej wartości nawet w najmniejszym stopniu. W pierwszym przypadku dzieje się prawdopodobnie dlatego, że słuchając kompozycji z After The Rain… ciągle ma się wrażenie, że gdzieś się już to słyszało, czy to w reklamach, czy to w filmach, czy to gdziekolwiek indziej. Ta muzyka przedarła się już do każdego niemal aspektu współczesnej kultury, a czerpały z niej całe legiony, co świadczy najzwyczajniej o jej uniwersalności. W drugim przypadku, jak sądzę, stało się tak dlatego, że Erik Satie wyprzedzał swój czas po prostu. Ale tak to już bywa, że najwięksi twórcy zostają docenieni należycie dopiero po śmierci.

Attack-Impulse

Posted in 16-17 with tags , , , , on 14 lutego, 2012 by pandemon777

16-17 – GYATSO (1994)

1. Attack-Impulse

2. Intraveinous

3. Vertebrae

4. Fall Of The West

5. Black And Blue

6. Two-Way Mirror

7. The Trowler

8. Motor

9. Flamethrower

10. Solo

11. White-Out

12. The Trawler (Dredged Up Mix)

13. Motor (Alien Body Mix)

16-17 jest jednym z wyziewów ze stajni Pathological Records, wytwórni, która wydała – co sama nazwa już sugeruje – na świat muzykę raczej ocierającą się o różne rejony dźwiękowej ekstremy i zdecydowanie nie schlebiającej masowym gustom. Patologicznej po prostu. Pod ich szyldem wypuszczono tak wspaniałe wydawnictwa jak, m.in., debiut Ice – Under The Skin, łączącego industrial i dub, debiut Techno Animal – Ghosts, składający się z maszynowych hałasów i dark ambientowych pejzaży, japońskiego przedstawiciela metalu industrialnego, czyli Zeni Geva, noise rockowego Terminal Cheesecake, czy kutlowej w pewnych kręgach składanki Pathological Compilation, na której znalazły się rarytasy ikon muzyki z pogranicza industrialu, grindu i wszelkich eksperymentów jak Coil, Carcass, Godflesh, Napalm Death, etc.

Album Gyatso obok Last Home nagranego przez duet Caspar Brötzmann / Peter Brötzmann, był chyba najbardziej z tej całej gromady ukierunkowany na muzykę jazzową, aczkolwiek nie ma mowy o jazzie w łagodnym, rozrywkowym tego słowa znaczeniu, czego w sumie już chyba każdy się domyślił. To jazz w swojej najbardziej prymitywnej i wściekłej formie (podobnej do tej, którą God przedstawił na płycie Possession), całkowicie chaotycznej i łamiącej bariery utartych schematów i harmonii dźwiękowej. W nagrywaniu tego albumu brał udział m.in. G.C. Green, znany z dudnienia na basie w Godflesh oraz Kevin Martin, który czuwał nad produkcją albumu i wzbogacaniem go o sample w postaci dziwacznych odgłosów nadających tej chaotycznej, instrumentalnej orgii jeszcze bardziej surrealistyczny charakter. No właśnie, słowo „chaos” oddaje w tym przypadku w dużej mierze zawartość Gyatso. Trzon całości stanowi ów dudniący i rzężący bas, repetytywna, agresywna i „atakująca” gra perkusji, a nad całością unosi się chmara szarańczy, tzn. mam na myśli totalnie rozwydrzony saksofon, podparty basowym klarnetem, który wspólnie ze wspomnianymi, dziwacznymi odgłosami tworzy tło dla tego nieludzkiego, muzycznego eksperymentu. Fakt, faktem, przy pierwszych przesłuchaniach drapałem się po głowie, zastanawiając się „o co tu chodzi, co to jest?”, jednak było w tej muzyce coś intrygującego i raz po raz wracałem do tego albumu, a z każdym kolejnym przesłuchaniem ten chaos zaczął się w mojej głowie układać w logiczną całość.

Najogólniej rzecz ujmując, Gyatso to świetna mikstura bezlitosnej nawałnicy sekcji rytmicznej i dzikich, free-jazzowych improwizacji, których granice przesunięto na skraj najbardziej nieprzystępnych dla przeciętnego ludzkiego ucha rejonów muzycznych. Wściekły, niemal grindowy feeling (niekoniecznie jest to adekwatne słowo, ale nie wiem jakiego innego użyć), chaos, chaos i jeszcze raz chaos. Tyle, że z czasem wydaje się być w pełni kontrolowany.

Wake up screaming

Posted in God with tags , , , , , on 13 lutego, 2012 by pandemon777

GOD – THE ANATOMY OF ADDICTION (1994)

1. On All Fours

2. Body Horror

3. Tunnel

4. Lazarus

5. Voodoo Head Blows

6. Bloodstream

7. White Pimp Cut Up

8. Driving The Demons Out

9. Gold Teeth

10. Detox

God to bodaj pierwszy, wspólny projekt dwóch legend podziemnej ekstremy (i nie tylko), Kevina Martina i Justina Broadricka, którzy współpracowali później przez ładnych parę lat, owocem czego były tak ponadprzeciętne projekty jak Ice, Techno Animal czy też The Curse Of The Golden Vampire (w przypadku którego do nagrania pierwszej płyty zwerbowano Aleca Empire z Atari Teenage Riot). Ich debiut pod nazwą God został trafnie zatytułowany Possession, i w sumie w jego nagrywaniu brało udział prawie dwadzieścia osób. Oczywiście trzon stanowią tutaj Kevin Martin (saksofon, wokale) i Justin Broadrick (wspólnie z Garym Smithem odpowiedzialny za gitary), ale nie śmiałbym też umniejszać wkładu innych kluczowych postaci jak John Zorn, Tim Hodgkinson, Steve Blake (grających na wszelkich instrumentach dętych) czy Dave Cochrane (basista; wcześniej grający w Head Of David, później m.in. w Ice, Sweet Tooth czy The Bug). Taki skład nie mógł opchnąć byle czego i panowie odpowiedzialni za Possession, dali światu płytę, która wykracza poza wszelkie schematy, zaskakującą, nowatorską, „groundbreaking” po prostu, jak to mawiają anglojęzyczni. Była totalnie chora, rozimprowizowana, pełna atonalnych i dysharmonicznych wkrętów free-jazzowych wygrywanych przez gitary i sekcję dętą, miażdżyła potężną nawałnicą dudniącego basu i opętanej sekcji rytmicznej. Inna sprawa to wokale Kevina Martina, stroniącego od jakiejkolwiek melodyjności, który wydobywał z siebie każdorazowo co bardziej przerażające dźwięki.

Po dwóch latach od ukazania się Possession, ów projekt wydał jeszcze jedną płytę studyjną – The Anatomy Of Addiction. Skład się tutaj skurczył nieco, głównie w przypadku dętych instrumentalistów (odejście Johna Zorna i Steve’a Blake’a), którzy w dużej mierze nadawali poprzedniej płycie ten free-jazzowy charakter. I tu tkwi główna różnica pomiędzy Possession i The Anatomy Of Addiction – ta druga jest po prostu bardziej zwarta, w znacznie mniejszym stopniu pojawiają się tutaj improwizacje. O ile „jedynka” jawiła mi się jako wizualizację stanu psychicznego człowieka, który jest wewnętrznie rozbity i nie potrafi sobie poradzić z własnymi demonami, o tyle „dwójka” ukazuje stan psychiczny człowieka, którego gniew jest w pełni ukierunkowany i wie co z tym gniewem poczynić. Przynajmniej tak to osobiście odbieram, jakkolwiek infantylnie by to nie brzmiało. No, ale wróćmy do samej muzyki. Pomimo pewnych różnic w stosunku do Possession, The Anatomy Of Addiction wciąż zachowuje cechy charakterystyczne God, to wciąż potężny, agresywny, emanujący perwersją, zwyrodnialstwem i niepohamowanym wkurwem twór. Do tego atmosfera rytualnej orgii z udziałem ciężkich narkotyków i psychodelików została zachowana, więc nie ma co narzekać, bo kompromisów tutaj nie znajdziemy nigdzie. Począwszy od uzależniającego i kruszącego ściany On All Fours, dostajemy kolejno cios za ciosem – począwszy od niepokojących i klaustrofobicznych Body Horror i Tunnel (bas w tym utworze, jak diabła kocham, jest przecudowny), przez numery, przy których ciężko usiedzieć spokojnie, bo emocjonalnie rozrywają człowieka od środka – mowa tu o takich perłach jak Lazarus, White Pimp Cut Up czy w szczególności Gold Teeth, gdzie, pomijając bezlitośnie wrzeszczące gitary i bas, rządzi wokal, który tutaj jest napompowany wszelkimi emocjami doprowadzającymi człowieka do obłędu i szaleństwa i tym też emocjom daje w pełni upust poprzez ataki niekontrolowanych wrzasków i zdzierania gardła na wszelkie możliwe sposoby. Nie wiem jak można być człowiekiem na tyle oschłym żeby przy tych dźwiękach nie poczuć ochoty na uderzanie gołymi pięściami w ściany i rzucania przypadkowymi przedmiotami we wszystkie strony świata. Na koniec przed nami jeszcze dwudziesto-minutowy kolos, Detox, który daje słuchaczowi uczucie znajdowania się w samym środku jakiegoś psychodelicznego koszmaru. Nie będę dalej już „spoilował”, sprawdzicie i przekonacie się sami.

God jeszcze rok po nagraniu drugiej studyjnej płyty, wydał całkiem udany EP Appeal To Human Greed, z kilkoma remiksami numerów z The Anatomy Of Addiction, po czym zakończył działalność. Z jednej strony niebywała szkoda, że panowie nie zechcieli nagrać więcej płyt w tym stylu, z drugiej jednak strony na pocieszenie mamy nie mniej wartościowe projekty z ich udziałem jak wspomniane Ice czy Techno Animal. Osobiście nawet trochę zazdroszczę osobom, które przesłuchanie tych płyt mają dopiero przed sobą, bo chociaż wciąż robią na mnie potężne wrażenie, to jednak chciałbym ponownie poczuć taki szok jaki przeżyłem przy pierwszym odsłuchu.