Jadymy durch

Posted in Oberschleisen with tags , , on 27 listopada, 2015 by kubeusz

OBERSCHLEISEN – I [2013]

i-b-iext28053001

1 Jadymy Durch
2 Bier Mie
3 Futer
4 Jo Chca
5 Powstaniec
6 Oberschlesien
7 Szola
8 Richter
9 Żryj
10 Mamo
11 Fusbaloki
12 Robot

Znacie Rammstein? Takie germański zespól co to gra(ł) kwadratowe całkiem lajtowe industriale na dwóch pierwszych płytach. A znacie ślonsko godka? Niy? To poznacie, bo jo tyz nie znom.

Oberschleisen czyli w mowie ludzi (albo gorolskiej, jak kto woli) to po prostu Górny Śląsk, taką oto nazwę obrał band z (uwaga) górnego śląska dokładnie z Piekar Śląskich. No to już wiemy prawie wszystko, grają kwadratowo jak R+ na dwóch pierwszych krążkach, z tymże zamiast raka gardła wokalista godo w ślonskij godce. Na dniach albumowi stuknie drugi roczek więc pewnie wszyscy szanujący się recenzencji rozłożyli album na czynniki pierwsze niczym doktor mengele ale chuj z tym.

Zasadniczo z haśle „Śląski Rammstein” zawiera się cały opis tego krążka, bo co tu więcej powiedzieć? Że wchodzi całkiem całkiem? Dupy nie urywa ale wstydu nie przynosi a jak ktoś lubi śląską gwarę to doda oczko albo i nawet dwa więcej? Więc ograniczmy się do tego co już zostało powiedziane, zwłaszcza że jest piątek wieczór i normalni ludzie o tej porze myślą raczej o zimnym piwku chłodzacym się w odmętach lodówki. A na dniach do obczajenia drugi krązek o jakże oryginalnym tytule – II.

REBORN!!!!???

Posted in Uncategorized with tags , , on 27 listopada, 2015 by kubeusz

O kuchwa, cipiec tfu lipiec 2012 – ostatni wpis, ale czasu mineło. Ostatnio zabawiłem się w górnika i niczym hajer przodowy odkopałem bloga i aż mnie naszła chęć znów coś poskrobać, tym razem jednak mała zmiana, blogas będzie ogólny, tzn troche muzy, trochę filmów, trochę książek, zasadniczo co tam wpadnie w łapę. A więc „naprzód kurwa nasza mać, z chujem na ustach prosto w odbyt świata”.

boring tales…

Posted in Easily Emarrassed with tags , , on 4 lipca, 2012 by kubeusz

EASILY EMBARRASSED – TALES OF THE COIN SPINNER [2011]

1. The Truth
2. Blessed Day On Distorted Shape
3. Sylphesizer
4. The Coin Spinner
5. Moon People
6. The Old Ways
7. Little Match Sister
8. Triplets
9. Nothing But Spirit
10. Under The Jester’s Hat

Ostatnio podczas przewijania rhythmboxa i przeglądania zasobów muzycznych trafiłem na projekt nazwany Easily Emarrassed. Pamiętam, że znajomy kiedyś się tym jarał jak Kamień Pomorski, ale że ja nie pamiętam co to jest to niestety zapuściłem ich najnowsze płyciwo nazwane „Tales Of The Coin Spinner”.

Wszelakie lastefemy, rateyourmusiky i inne mądre portale twierdzą że to psybient. Pominę fakt jak brzmi ta nazwa i przejdę od razu do sedna a mianowicie do tego jaka to muzyka jest na tym krążku, a więc gibko po pora późna i browar się kończy.

Znajdziemy tu całe 10 kompozycji, które łacznie trwają prawie godzinę, więc tak optymalnie. Wyróżniających się utworów na plus raczej brak, każdy z nich brzmi całkiem przyjemnie w momencie jego słuchania (no może z wyjątkiem Sylphesizer, który jest chyba największym kupsztalem na płycie). Dlaczego tylko w momencie słuchania? Bo jak przejdziemy do następnej kompozycji to o poprzedniej już się praktycznie zapomina. Na szczęście takie wałki jak Moon People, Triplets (prawie jak Naplets) czy Little Match Sister są dużo ciekawsze od wspomnianego Sylpecośtam, oraz w sumie od pozostałej reszty płyty również. Nie zmienia to jednak faktu, że cały album jest w sumie taki nijaki. Od kilku miesięcy leżał na dysku w ogóle nie słuchany, teraz go słucham po dośc długiej przerwie i jedyne co można stwierdzić – cały Tales Of The coin Spinner jest nijaki. Mimo tego, że słucha się go całkiem miło, to jednak czegoś tu brakuje, pierdolnięcia bądź pierwiastka, który sprawiałby że do tego albumu chciałoby się wracać. Czas spędzony na słuchanie Tales… nie jest czasem straconym, ale na pewno mógłby być spożytkowany lepiej. No chyba, że ja jestem tempym chujem i nie dostrzegam piękna psybientu, które być może jest zawarte na tej płycie, może taki ten gatunek ma być, nie wiem, na tem moment chuj mnie to, ten album wcale nie zachęcił mnie do bliższego zaznajomienia się z gatunkiem, gdyż Tales… ani ziębi ani grzeje. Może nie dostrzegam klimatu, którego moim zdaniem tutaj nie ma, może nie dostrzegam innych rzeczy, może takiej muzy słucha się jak jest się upalonym, kumpel ponoć widział wieloryby jak się upałił i tego słuchal, nie wiem. Moim zdaniem elektronika sama w sobie powinna być narkotykiem i zabierać w obce światy, sama z siebie powinna pozwolić zwiedzać obce planety i konstelacje dźwięków. Tutaj nic takiego nie widzę, więc nie pozostaje zrobić nic innego jak nacisnąć magiczny knefel DILIT i wyjebać z dysku Easily Embarrassed i raczej nie prędko wrócić do tego projektu. Do widzenia, dobranoc – nie ma takiego bicia.

Don’t be afraid my dear, there’s no solution…

Posted in Neuronium with tags , , , on 28 czerwca, 2012 by kubeusz

NEURONIUM – THE VISITOR [1981]

1. The Visitor
2. A Strange Affair
3. Rendez-vous
4. The Light Of Your Eyes

W pizdu czasu minęło od ostatnich wpisów, przeciąg hulał na blogu jak hulahop a pusto było jak w dupie samotnego pedała. Ale ostatnio mam jakoś więcej czasu, więc postanowiłem reaktywować trupa, na którym pewnie będą się pojawiać teksty, ale z dość dużą nieregularnością. Ale jebać smuty.

Ostatnio postanowiłem nieco bliżej zaznajomić się z twórczością hiszpańskiej grupy Neuronium, której debiut swoją drogą już się gdzieś tutaj przewinął. Wśród kilku następnych ich albumów, lepszych i gorszych, trafiłem na krązek który dosłownie rozjebał mi mózg i przez długie tygodnie nie opuszczał odtwarzacza. Zwie się on The Visitor i posiada tylko cztery kompozycje (norma) ale czochrają one rowa nieprzeciętnie.

Pierwszy utwór tytułowy to swego rodzaju wstęp do albumu, pięciominutowa miniaturka, w której gdzieś w tle słyszę dalekie echa Marilion. Pewnie nikt inny nie usłyszy a ja mam nieumyte uszy, ale nie zmienia to faktu że ten fakt mnie bardzo rajcuje i sprawia, że całkiem sprawnie wkręcam się w dość różnorodny klimat albumu. Jednak odłóżmy wstępniak na bok i zajmijmy się numerem pod tytułem A Strange Affair, który na tem moment jest chyba moim ulubionym wałkiem nagranym przez Neuronium. Nosz kurwa jaki tu jest klimat, prawdziwy kosmos, zimny, złowieszczy, obcy. Sluchając tego utworu latam wśród obcych statków kosmicznych, do tego dochodzą wokalizy przepuszczone przez syntezatory czy inne gówna, co sprawia że wokale brzmią jak nie z tego świata mówiące krótko „macie przejebane”. Początkowy sielankowy klimat rodem z wieczornego spaceru brzegiem morza szybko zostanie przegnany przez mieszankę rozpierdolu kosmitów z Dnia Niepodległości z zimnym skurwysyństwem pierszego Aliena. Na koniec zaś czarna dziura w baśniowy sposób zasysa wszytko. Nie wiem jak oni to zrobili, ale sklecili naprawdę kurewsko klimatyczny wałek. Szkoda tylko, że nastęþujący potem Rendez-vous odstaje od reszty. Sam w sobie jest całkiem w porządku, bliżej mu do rockowej czy progrockowej strony zespołu, jednak na tle pozostałych kompozycji wypada nieco blado. Na szczęście końcówka płyty w postaci The Light Of Your Eyes nie zawodzi ani przez chwilę. O ile poprzedniego koloskowi (A Strange Affair) bliżej było kosmicznym klimatom w wersji elektronicznej, tak ta kompozycja bliżej leży przy progrockowym pierwiastku tego zespołu. Spokojny motyw na gitarze wraz z przyjemnymi dla ucha wokalizami na długo wbijają się w pamięc i ani myślą opuszczać głowę. Później co prawda utwór balansuje na krawędzi el-muzyki z dawnych lat oraz progrocka ale ostatecznie bliżej mu do tego drugiego.

Cały album wchodzi jak nóż w masło. Słucha się tego bardzo przyjemnie. Jak dla mnie zajebistość.

Iron Maiden na zwolnionych obrotach

Posted in Uncategorized with tags , , , , , on 2 kwietnia, 2012 by delff

IRON MAIDEN – MAIDEN VOYAGE [1969]

1. Falling
2. Ned Kelly
3. Liar
4. Ritual
5. CC Ryder
6. Plague
7. Ballad of Martha Kent
8. God of Darkness

Dziś pragnę wam przedstawić pierwszą żelazną dziewicę. Nie usłyszycie tu jednak ani Bruce’a Dickinsona ani Paula Di’Anno. Samo brzmienie z heavy metalem też nie ma wiele wspólnego.
Angielska grupa nazywana nieformalnie Bolton Iron Maiden nagrała swoją jedyną płytę w 1969 roku. Za wokal odpowiadał Steve Drewett, zaś za gitary i perkusję Barry Skeels, Paul Reynolds i Trevor Thoms (po rozpadzie IM muzycy grali w takich zespołach jak: Zior, Moon czy The Pinkees).

Dźwięki, które możemy usłyszeć na Maiden Voyage określone zostały jako hard-rock/proto doom-metal. Brzmienie jest zatem stosunkowo ciężkie jak na lata 60. Płyta ma szeroko rozbudowane partie gitarowe, jest tu sporo miejsca na improwizację, a wszystko zamyka się w dobrym rockowym klimacie. Na wstępie dostajemy hipnotyzujący  Fallen, moim zdaniem będący najlepszą pozycją na płycie. Godny uwagi jest na pewno Liar i Ballad of Martha Kent.

Płyta nie oszałamia jakością i są na niej pewne niedoróbki, nie zmienia to jednak faktu, że jest stosunkowo ciekawą i wartą uwagi pozycją.