BARDO POND – AMANITA (1996)
1. Limerick
2. Sentence
3. Tantric Porno
4. Wank
5. The High Frequency
6. Sometimes Words
7. Yellow Turban
8. Rumination
9. Be A Fish
10. Tapir Song
11. RM
Wpływ jaki wywarł na muzykę, zwaną „alternatywną” The Velvet Underground jest nie do przecenienia. Dowodzony niegdyś przez Lou Reeda jest protoplastą wszystkiego (dosłownie wszystkiego) co może się łapać pod te pojęcie. W tej recenzji bohaterem jest zespół Bardo Pond, który zawitał w muzycznym świecie kilka dekad po wydaniu legendarnego debiutu Velvetów, a zawarł w sobie elementy, które wiele zespołów z kręgu muzycznej psychodelii, zaczerpnęło z ich stylu i rozwinęło w różnych kierunkach.
Z jednej strony w latach ’80 zaczęły działać takie zespoły jak The Jesus And Mary Chain czy My Bloody Valentine, których można uznać za prekursorów shoegaze, z drugiej zaś Slint i Talk Talk, który z popowych rejonów przeniósł się na bardziej ambitną muzykę m.in. spod znaku King Crimson, obaj przy tym dając podwaliny pod tzw. post-rock. Pomiędzy nimi znalazły się też Sonic Youth (którzy, podobnie jak The Jesus And Mary Chain, uwielbiali nakładać na swoje psychodeliczne numery hałaśliwe okrycie), czy też niemal space-rockowy Spaceman 3. Jeśli dodamy do tego składu legendarny Pink Floyd, z wczesnego okresu, to będziemy mieli w miarę wyrazisty obraz tego co Bardo Pond oferuje w swojej muzyce.
Elementy twórczości wszystkich powyższych zespołów płynąc z różnych stron spotykają się w pewnym momencie w jednym punkcie, mieszają się i płyną jednym strumieniem, spływając w końcu do muzycznego jeziora Bardo Pond. Wszystkie utwory snują się powoli i apatycznie przez te prawie ’80 minut muzyki zabierając w psychodeliczną podróż po pustkowiach północnej ameryki w uciążliwym skwarze słonecznym. Zmęczony głos pani Isobel Sollenberger, gitarowe melodie, przepuszczone przez szereg efektów, począwszy od przestrzennych nakładek, a na hałaśliwych przesterach skończywszy, bas który buczy i dudni gdzieś w dolnych partiach – wszystko to tworzy muzykę, która sprawia wrażenie jakby na absolutnych resztkach determinacji brnęła od niechcenia do przodu, jednocześnie opisując świat przez pryzmat psychodelicznych wizji, umysłu płynącego gdzieś po przestworzach i wśród krajobrazów niebezpiecznie wyginających się we wszystkie strony.
Dla samego słuchacza to odprężająca podróż umysłu, wystarczy się wygodnie rozłożyć się na kanapie i aplikując sobie odpowiednią dawkę „wspomagaczy” (chociaż nie będą tutaj koniecznie potrzebne) odpłynąć wraz z tymi odurzającymi dźwiękami. Uwielbiam stan psychodelicznej apatii i błogiego rozleniwienia, w który wprawia mnie ta muzyka. Przestrzenne brzmienie, refleksyjne i zmysłowe melodie, oschły i aksamitny głos, hipnotyzujące, niemal plemienne partie perkusji i atmosfera psychodelicznych lotów na środku pustyni – czego chcieć więcej? Przy Amanita się płynie i ma resztę świata w głębokim poważaniu. I o to chodzi.