Archiwum dla pop

Use that voice, sing that song and tell me to come on, to come on, come on

Posted in Lana Del Rey with tags , , , on 30 stycznia, 2012 by pandemon777

LANA DEL RAY A.K.A. LIZZY GRANT (2010)

1. Kill Kill

2. Queen Of The Gas Station

3. Oh Say Can You See

4. Gramma

5. For K Part 2

6. Jump

7. Mermaid Hotel

8. Raise Me Up

9. Pawn Shop Blues

10. Brite Lites

11. Put Me In A Movie

12. Smarty

13. Yayo

Przy okazji wydania albumu Born To Die przez Lanę Del Rey, postanowiłem też rzucić okiem (tfu, uchem znaczy się) na to, co ta pani nagrywała parę lat wstecz, zanim powstało wokół jej osoby tyle szumu. Nie nastawiałem się na album, który rzuci mnie na kolana i rozsmaruje po wszystkich ścianach pokoju. A jednak… było blisko. Powiem szczerze, że te wcześniejsze oblicze Elizabeth Grant okazało się być dla mnie o wiele ciekawsze od tego obecnego, które i tak, bądź co bądź, jest warte uwagi.

Przede wszystkim czuć w tej muzyce jakby więcej niezależności i co za tym idzie, autentyzmu. Utwory nie są poddane jakiejś niesamowicie wypolerowanej obróbce brzmieniowej, nie sprawiają wrażenia jakby miały spełniać rolę broni ostatecznej w rękach Lany do szturmowania list przebojów. Tutaj wszystko jest odcięte od wymogów rynku, numery momentami sięgają po bardziej psychodeliczne klimaty, surowe, bluesowe niemal, vide przepiękny For K Part 2, który doprawdy potrafi rozerwać moje serce na strzępy – to absolutnie fenomenalny, narkotyczny numer, który, jak na każdy dobry narkotyk przystało, uzależnia momentalnie. Słuchając go nie mam ochoty na nic innego jak po prostu odprężyć się i płynąć wraz z jego melancholijnymi dźwiękami, wsłuchując się w ten niebywale seksowny głos. Ogólnie Lana tutaj ucieka od bardziej „hollywoodzkiego” popu, nie stroniąc od inkorporowania bardziej alternatywnych (nie cierpię tego słowa) elementów, jak i elementów wspomnianego bluesa, psychodelii czy folka nawet. Z faworytów, obok wspomnianego For K Part 2, wymieniłbym też Brite Lites, który mocno odbiega stylistycznie od reszty albumu, ale jest również maksymalnie uzależniający. Ten oparty na delikatnym i dosyć tanecznym, elektronicznym beacie utwór, moim zdaniem sprawdziłby się idealnie w jakichś wyrafinowanych klubach nocnych – to naprawdę jeden z najbardziej erotycznych numerów jakie słyszałem w ostatnim czasie, a jako tło do stripteasu byłby w sam raz. Chociaż trzeba przyznać, że właściwie większość płyty jest tutaj nasiąknięta erotyzmem i to nie w kiczowatym tego słowa znaczeniu, z udziałem taniego lateksu i wymyślnych zabawek. To nie jest ten erotyzm, którego świat (sądząc po sukcesach Lady Gagi, Rihanny czy Katy Perry) łaknie, to erotyzm znacznie wyższej rangi, niegrzeczny choć nie nachalny, zachowujący nutkę tajemniczości, nie zaś narzucający się ze wszystkich stron. Czuję tu reminiscencję klimatu z płyt wielbionego przeze mnie Elysian Fields, którego muzyka również nie stroni od nieco bardziej brudnych i „ubluesowionych” elementów. To podobny typ emocji, podobna tajemniczość, muzyka uwodzicielskiej, ukrytej diablicy, i to jest zdecydowanie bardziej pociągające dla mojego poczucia estetycznego. Dodatkowo hip-hopowe inspiracje Lany, którym również dała wyraz na Born To Die, tutaj wyszły jej o wiele lepiej – mówię tu o utworze Smarty, w którym wykazała się jakby większym wyczuciem smaku niż w National Anthem, i który nie kłóci się z resztą numerów. Dostajemy zatem czysty album w zasadzie bez skazy, operujący na spójnej płaszczyźnie estetycznej (z kilkoma wspomnianymi wyjątkami), mirażu bluesa, folka i country spowitego w oparach leczniczego zioła i zanurzonego w kobiecej zmysłowości. Na koniec pojawia się kolejny mój faworyt, melancholijny, słodko-gorzki Yayo, przy którym naprawdę można się złożyć do pozycji embrionalnej i rozczulać się bez końca. Fantastyczne zakończenie płyty.

Jestem niebywale zadowolony z faktu, że ten album ma zostać wydany w fizycznym formacie, szkoda, że dopiero latem. Ale przynajmniej będę miał czas na odłożenie finansów i w dniu premiery pobiegnę od razu do sklepu aby zaopatrzyć się w to cudeńko. Naprawdę jest mi niebywale głupio, że nie odkryłem tej płyty wcześniej w moim szczytowym punkcie fascynacji Elysian Fields, itp. „smętów”, bo naprawdę pokrywa się z moim gustem w ogromnym stopniu i mimo, że nowy album naprawdę mi się spodobał, to jednak muszę z bólem serca stwierdzić, że nie sięga poziomu jej poprzedniego wcielenia.

We were born to die

Posted in Lana Del Rey with tags , , on 30 stycznia, 2012 by pandemon777

LANA DEL REY – BORN TO DIE (2012)

1. Born To Die

2. Off The Races

3. Blue Jeans

4. Video Games

5. Diet Mountain Dew

6. National Anthem

7. Dark Paradise

8. Radio

9. Carmen

10. Million Dollar Man

11. Summertime Sadness

12. This Is What Makes Us Girls

Mam niebywałą słabość do babskich smętów, naprawdę. Czasem wystarczy, że słyszę romantycznie śpiewającą kobietę przy akompaniamencie trzech molowych akordów na krzyż, wybrzdąkanych na gitarze akustycznej i czar zostaje rzucony, a ja jestem kupiony. Naprawdę. Ale mimo wszystko postaram się zachować obiektywizm w przypadku bohaterki niniejszej recenzji, Lany Del Rey. No właśnie, Lana Del Rey, the next big thing. Trzeba przyznać, że ta kobieta wzbudza kontrowersje, co może dziwić kiedy się na nią spogląda i słucha jej jakże przyjemnych utworów. Skąd te kontrowersje w takim razie? Przecież nie jest magnesem na skandale, nie słynie z obrazoburczych, niepoprawnych politycznie wypowiedzi, wizualnie przedstawia się uroczo i niewinnie, nie epatuje przesadnym erotyzmem w porównaniu do współczesnych nam gwiazdek muzyki pop, a sama muzyka przecież brzmi jakby miała wlewać trochę nadzieji, że w mainstreamie jest jeszcze miejsce dla muzyki z odrobiną klasy, wywołującej wzruszenie, nie zaś zachęcającej do kolejnych zdegenerowanych imprez. Cała kontrowersja opiera się na kwestii jej autentyczności. Zewsząd pojawiają się wątpliwości, czy sukces i rozgłos zawdzięcza ojcu-milionerowi, solidnej kampanii marketingowej, dzięki której na parę miesięcy przed wydaniem płyty już jest o niej głośno? Czy może faktycznie ma talent i dobre kawałki na koncie? Czy ludzie ją tak pokochali bo wygląda hot i pod wpływem jej prezencji zakochali się w niej po uszy, a sama muzyka tak naprawdę jest denna? Trzeba na siłę ludziom udowadniać, że ona potrafi śpiewać, czy muzyka broni się sama? Słaba podróbka czy twór oryginalny? Pytań można mnożyć, szczerze powiedziawszy sam nie jestem do końca pewien jak mam ją pod tym kątem ocenić, więc zostawię tę kwestię i skupię się na samej muzyce.

Na początek zaserwowano nam numery, które uczyniły Lanę takim hitem (pomijając Off The Races) – Video Games, Born To Die i Blue Jeans. Zanim przystąpiłem do słuchania miałem lekkie obawy co do pomysłu, aby umieścić te wypromowane już utwory na początku, w końcu nie wiedziałem czy nie będą to highlighty albumu, a później tylko mielizny i zapchajdziury. Ale wszelkie wątpliwości z czasem zaniknęły, bo jak się okazało, większość utworów trzyma równie wysoki poziom. Całość spowita jest w takim romantyczno-marzycielskim nastroju, tak jakby muzyka Lany miała stanowić muzyczne tło do spełnionego Amerykańskiego Snu, a swoim melodramatycznym charakterem, wlewa pocieszenie i nadzieję do serc zmęczonych codziennym życiem ludzi. To muzyka niemal idylliczna, albo przynajmniej wzbudzająca uczucie nostalgii za ową idyllą. Sama gwiazda albumu kołysze delikatnie uszy słuchacza swoim zmęczonym, niskim (jak na kobietę) głosem, bardzo uwodzicielskim, nasiąkniętym zmysłowością, nie popadając przy tym w tani erotyzm. Trzeba przyznać, że ma klasę, którą ukazuje w pełnej krasie w moim ulubionym numerze Million Dollar Man – takie ballady uwielbiam całym sercem i tu strzeliła prosto w same centrum mojego gustu. Absolutnie piękny numer, mógłby spokojnie zostać jednym z singli. Co mnie cieszy jeszcze odnośnie samych wokali Lany Del Rey, to fakt, że nie razi słuchacza nachalnymi i przesadnymi popisami wokalnymi, jak czyni to wiele gwiazdek popu, które chcą podnieść na siłę swoją wartość w oczach przeciętnego zjadacza chleba. W większości utworów jest bardziej dyskretna i stonowana, przez co jej głos potrafi wręcz odprężyć i ukoić zszargane nerwy. Chociaż z bólem serca muszę stwierdzić, że w moim odczuciu nie obyło się bez mankamentów, i nie mam tu na myśli spraw technicznych, aranżacyjnych, wobec których, z tego co wyczytałem, kilku krytyków miało obiekcje. Chodzi o utwory Off The Races, Diet Mountain Dew i National Anthem. Tzn. nie chcę mówić, że same w sobie są złe, ale moim zdaniem nieco psują całą atmosferę. Mam wrażenie, że są trochę na siłę „wyluzowane”, niebezpiecznie zbliżając się ku terenom typowego, współczesnego popu, szczególnie quasi-rap w National Anthem brzmi jakby został wyjęty z innej muzycznej bajki. Aczkolwiek może to kwestia osłuchania, i po pięćdziesiątym przesłuchaniu uznam, że dobrze komponują się z resztą. Radio też mi nie przypadło gustu specjalnie. Niemniej jednak te kawałki nie rzutują aż tak bardzo na całość, da się je przeboleć, ponieważ pozostałe numery rekompensują te słabsze fragmenty.

Born To Die to naprawdę dobry album, nie ma mowy oczywiście o odkrywaniu nowych lądów, ale czy to takie ważne, kiedy muzyka tak czy siak trzyma poziom? Osobiście cieszę się, że w muzyce popularnej wciąż jest miejsce dla wykonawców jak Lana właśnie, która na tle kolejnych taśmowo produkowanych, mizernych przebojów jednego sezonu jawi się jako nieprzeciętna artystka. Na pewno jej nowy album posiada emocje na tyle silne, że potrafią czasem chwycić za gardło i ścisnąć go. Z ust przeciwników Lany padały też zarzuty, że nie robi niczego nowego, i jest wciąż masa wykonawców, kobiet śpiewających i grających w tym stylu o wiele lepiej niż ona. Pytanie tylko czy to jej wina, czy też wina ludzi, którym nie chce się sięgać głębiej? Fakt, że Lanie się poszczęściło, ale brak popularności innych wykonawców jest najczęściej wynikiem braku zaangażowania i chęci odkrywania mniej znanych muzycznych terenów i chwytania za to co jest aktualnie na czasie. Mylę się? Prove me wrong.

%d blogerów lubi to: