Archiwum dla 1992

It’s never gonna’ be the same again

Posted in Rubicon with tags , , on 21 lutego, 2012 by pandemon777

RUBICON – WHAT STARTS, ENDS (1992)

1. Before My Eyes

2. Crazed

3. Watch Without Pain

4. Brave Hearts

5. Killing Time

6. Inside Your Head

7. Unspoken

8. Hard For You

9. Rivers

10. What Starts, Ends

What starts, ends – stwierdzenie oczywiste, banalne, które rozumie się samo przez się. Jednak w tym wypadku, w kontekście przeszłości członków zespołu nabiera nowego znaczenia. Fields Of The Nephilim po wydaniu kilku pięknych płyt i pozostawiając po sobie wiele pięknych wspomnień, zakończył działalność. Ich rozdział dobiegł końca i nadszedł czas na rozpoczęcie nowego. Ów nowy rozdział rozdzielił się, że tak to ujmę, na dwa fronty – z jednej strony The Nefilim, dowodzony przez Carla McCoya, z drugiej strony Rubicon, założony przez pozostałych członków Fields Of The Nephilim. Recenzję poświęcam debiutanckiej płycie tych drugich właśnie. Czy dorównali dokonaniom macierzystego zespołu nie mając na pokładzie charyzmatycznego lidera i jedynego w swoim rodzaju wokalistę, jak i konceptualistę? Na taką opinię bym się nie zdobył, tzn. przynajmniej nie w przypadku zestawienia What Starts, Ends z ostatnim dokonaniem nagranym pod Nephilimowym szyldem, ale przyznać muszę, że panowie Pettitt, Yates i bracia Wright wraz z wokalistą Andym Delanym nagrali płytę świetną, która na „otarcie łez” jest w sam raz.

Na pewno czuć w jakimś stopniu ducha Elizium, czuć, że przyłożyli do tego ręce Ci sami ludzie, jednocześnie jednak też czuć, że Rubicon pretendował do miana czegoś bardziej znaczącego i nie chciał być zwykłą pozostałością po Fieldsach i odciętym kuponem od minionej chwały. Spekulacje na temat tego jakby brzmiał ten album, gdyby za mikrofonem stanął McCoy pewnie wielu fanom spędził sen z powiek, ja jednak posunę się do stwierdzenia, że jego głos mógłby się tutaj nie do końca wpasować. Chociaż może zmieniłbym zdanie, gdybym faktycznie go usłyszał w tych nagraniach, ale niestety już nie usłyszę, więc jednak odstawię na bok dywagacje. Chociaż Andy’emu Delany’emu trochę do McCoy’a brakuje, to mimo wszystko zasługuje na spore wyróżnienie, bo dysponuje wspaniałym głosem, równie zachrypniętym co… uroczym. W momentach największego napięcia emocjonalnego utworów, potrafi wydobyć z siebie tak piękne, pełne pasji i dramatycznej ekspresji zaśpiewy, że nie sposób się o nim krytycznie wyrazić, naprawdę. Po prostu przy takim głosie ciężko poczuć zobojętnienie, za dużo tu autentyzmu i silnie wyrażonego smutku. Także jeśli ktoś znając Fields Of The Nephilim, jakimś cudem nie miał styczności z Rubicon i czuje pewne obiekcje z powodu innego wokalisty, to mówię od razu – jego wokale są fantastyczne, bez dwóch zdań. A co z samą muzyką? Jest nieco inna, tzn. dalej można ją określić mianem klimatycznej, nostalgicznej, refleksyjnej, chociaż niekoniecznie gotyckiej w pierwotnym tego słowa znaczeniu. Nie powiedziałbym, że jest tak do końca pogodniejsza niż muzyka, którą panowie tworzyli jeszcze jako Fields Of The Nephilim, bo mamy tu całe pokłady smutku i wzruszających momentów, ale faktem jest, że What Starts, Ends operuje jakby cieplejszymi barwami. Zaniknął zarówno okultyzm, jak i rytualny charakter, nie ma się wrażenia, że uczestniczy się w świętej ceremonii pod osłoną nocy i w blasku pełni księżyca. Tutaj – bardziej obrazowo przedstawiając sprawę – niebo się rozjaśniło, demony z opowieści Lovercrafta schowały się w swoich norach, robiąc miejsce dla historii zupełnie innej niż tę, którą by najprawdopodobniej McCoy opowiedział. Ale mimo to została wciąż zachowana pewna głębia, podobne środki wyrazu i klimatyczny charakter, z tym, że te wszystkie rzeczy tworzą inne tło, bardziej adekwatne do „życiowej” opowieści. Numery są bardziej przebojowe i skomponowane na bardziej rockową modłę, wciąż przywołując na myśl A Momentary Lapse Of Reason Pink Floyd, z tym, że w znacznie bardziej dosłowny sposób niż czyni to Elizium. Aczkolwiek o kopii nie ma mowy, bo chociaż tę płytę Floydów bardzo lubię, to jednak debiut Rubicon posiada to „coś” co powoduje, że sięgam po niego nieporównywalnie częściej. Niektóre utwory wręcz ścinają mnie z nóg, Crazed choć z początku niewinnie i delikatnie brzmiący, potrafi na koniec wbić w podłogę siłą emocji, podobnie jak następujący po nim równie smutny Watch Without Pain. Acz wśród moich największych faworytów znajdują się dwa numery – Unspoken i Rivers. Ten ostatni chyba najmocniej przywołuje klimat z Elizium, może dlatego, że jest po prostu najbardziej dostojnym i wzniosłym kawałkiem spośród wszystkich. Jego zakończenie, kiedy Andy Delany wspina się na wyżyny swoich wokalnych umiejętności, wprawia mnie w stan autentycznego poruszenia i swoistego natchnienia zarazem. Jestem skłonny stwierdzić, że to najbardziej dramatyczny i wzruszający moment na całym What Starts, Ends, który takimi momentami, bądź co bądź jest w dużej mierze wypełniony (pomijając co bardziej dynamiczne numery i instrumentalne galopady, które pojawiają się tu i ówdzie wzdłuż płyty). Na sam koniec dostajemy utwór tytułowy, który jest z kolei najbardziej ascetycznym i oszczędnym w formie utworem, niemniej jednak pod względem siły wyrażonych emocji nie ustępuje reszcie. Jest najzwyczajniej w świecie piękny w swej prostocie.

No i tak dobiegliśmy do końca recenzji. Rubicon parę lat później nagrał jeszcze jedną płytę, Room 101, z którą nie miałem okazji się zapoznać w całości, jednak pamiętam, że czułem ogromne rozczarowanie kiedy zobaczyłem teledysk do utworu Insatiable. Zarówno wizualnie, jak i muzycznie nie miało to nic wspólnego z tym, czym Rubicon mnie zachwycił na pierwszej płycie. Faktem jest, że What Starts, Ends musiałem dać trochę czasu aby oswoić się z jego odmiennością, ale czułem w tej muzyce potencjał, w przypadku singla z Room 101 już niezbyt. No cóż… Tak czy inaczej What Starts, Ends moim zdaniem jest świetną pozycją, skandalicznie wręcz pomijaną wśród najlepszych dokonań około-nephilimowych, która bije na głowę oblicze Fields Of The Nephilim od czasów jego reaktywacji, nie wspominając już o projektach jak Last Rites czy N.F.D. Dlatego tym bardziej czuję się zobowiązany do wydobycia jej spod warstwy kurzu i rozreklamowania.

You’re not allowed to look at me

Posted in Sonic Violence with tags , on 13 lutego, 2012 by pandemon777

SONIC VIOLENCE – TRANSFIXION (1992)

 

1. Asphyxia

2. Mind-Field

3. Factory

4. Torment

5. J.F.R.O.

6. Drill

7. Malice

8. Catalepsy

I can’t pound people into the floor with guitar solos.

Dwa basy, dwie perkusje, zdehumanizowany wokal i pięć ton nienawiści – panie i panowie, przed wami Sonic Violence. Zespół ten niestety długo nie zagrzał miejsca na scenie muzycznej, ani też nie pozostawił jakiejś imponującej spuścizny po sobie, ale to co zostało nagrane po tym szyldem jest świetne i nie chciałbym widzieć w przyszłości Sonic Violence pokrywającego się coraz większą warstwą kurzu i zanikającego za horyzontem sterty wydawnictw industrialnych-wannabe miernot.

Ich debiut Jagd był wypełniony po brzegi nieprzyjazną muzyką, ascetyczną i możliwie najprostszą w formie, surową i brudną w brzmieniu, posiadającą niebywale militarny, wojenny wręcz charakter. Dominowała sekcja rytmiczna wysunięta na pierwszy plan, potężne, marszowe rytmy monotonnie dudniące przez cały album, do tego zaniżone i pulsujące gitary basowe, oszczędne w słowach liryki, a po przesłuchaniu całości człowiek czuł się jakby został obity po twarzy… i błagał o więcej. Przyznam szczerze, że ich debiut, pomimo owej monotoniczności i braku zróżnicowania, słuchałem w naprawdę sporych ilościach. Gdyby mnie kiedyś wysłano na wojnę, to przed pójściem na front chciałbym posłuchać tego albumu żeby się odpowiednio nastroić.

Na drugiej płycie Sonic Violence jednak lekko zmienili kierunek muzyczny. Zachowali co prawda swoje elementarne cechy, czyli grać jak najintensywniej się da, ciężko, przytłaczająco, oszczędnie w formie, nie zmniejszając przy tym siły przekazu. Wciąż było też słychać inspiracje obecne na Jagd, czyli Laibach, pierwsze płyty Killing Joke, jednak panowie postanowili się odciąć od stricte metalowych wpływów na rzecz bardziej fabryczno-elektronicznych brzmień przywodzących na myśl dokonania prekursorów industrialu Throbbing Gristle. Album otwiera wycie syreny, a jak wiadomo, kiedy syrena wyje to „wiedzcie, że coś się dzieje”. Wchodzi potężny, marszowy rytm i równie prosty co gwałcący bas, co stanowi esencję Asphyxia i tego co Sonic Violence prezentował na debiucie. Jest to też zarazem ostatni numer, na którym zespół obraca się w estetyce poprzedniej płyty, zaś z każdym kolejnym numerem się od niej odżegnuje, w sporym stopniu zastępując gitarową ścianę dźwięku, różnego rodzaju hałasami i odgłosami. Factory (celny tytuł) chodzi niczym powolny młot pneumatyczny, konsekwentnie przekształcając na zbitą miazgę wszystko co znajdzie się w jego zasięgu, Torment ze swoim trybalnym rytmem, jak żaden inny utwór brzmi jak żywcem wyjęty z wczesnego Killing Joke i przepuszczony przez industrialny filtr. Z kolei J.F.R.O. – mój osobisty faworyt na płycie – jest chyba najbardziej odrealnionym numerem na Transfixion, który po niepokojącym, surrealistycznym intrze i nawałnicy masywnych i mechanicznych rytmów, w końcówce przekształca się w monumentalny wręcz, psychodeliczny odjazd. Słuchanie tego na słuchawkach naprawdę daje poczucie wejścia w inny świat. Ostatnie trzy uderzenia w postaci Drill, nieco przebojowego (jak na tego typu muzykę) Malice i Catalepsy znowu sprowadzają słuchacza na ziemię i wprowadzają spowrotem w mrożący krew w żyłach fabryczny klimat.

Transfixion tak samo jak debiut jest dawką potężnych rytmów i przytłaczającej, nieprzyjaznej atmosfery i uzależnia w tym samym stopniu, będąc przy okazji jedną z najoryginalniejszych płyt z (niekoniecznie metalowym w tym wypadku) industrialem. Zdecydowanie warty wygrzebania z podziemnych czeluści. Dla fanów mocnych, muzycznych wrażeń, rzecz obowiązkowa.

Phaze two…

Posted in Intermix with tags , on 28 stycznia, 2012 by kubeusz

INTERMIX – PHASE TWO [1992]

1. Get Religion
2. Down and Out
3. The Process
4. Can You Move It
5. Dream On
6. Funky Hell
7. Phaze One
8. Truth
9. Corollary
10. Monument
11. Fall Out

Nawet rok nie minął od wydania Intermix, a Bill Leeb i Rhys Fulber sprezentowali przed świętami swój drugi album zatytułowany Phaze Two.

Jak się prezentuje Faza Druga na tle debiutu? Dobrze. Czego można się spodziewać? Ciągu dalszego, powiedziałbym. PT nie jest krokiem na przód, nie jest też krokiem w tył. Ciąg dalszy, czy lepszy? Trudno powiedzieć; osobiście wolę debiut, gdyż drugi album wydaje mi się troszkę przydługawy (67 minut w stosunku do 45). Jakkolwiek, lubię taką muzykę, a 40-50 minut wydaje mi się czasem optymalnym i wolę drugi raz puścić krążek niż pod koniec czuć lekkie znużenie. Nie żebym twierdził, że Phaze Two jest nudny czy nie udany, wręcz przeciwnie – to nadal kawał dobrej muzy i ostatnie wałki są tak samo dobre jak te z początku płyty (a Corollary to już istna zajebistość – muzyka fabryk). To, co jeszcze odróżnia ten album do swojego poprzednika to… hmm, ta płyta wydaje mi się bardziej skondensowana, nie czuć tak tutaj tej przestrzeni, jest bardziej płasko. Jeśli porównać to do wspomnianego w poprzednim wpisie miasta, to Intermix był niczym lot między wieżowcami – pełen przestrzeni i powietrza, a ten album twardo stąpa po gruncie, czasem nawet schodząc pod ziemię.

Co jeszcze mogę powiedzieć o tym albumie? W sumie niewiele. Mimo tego, iż jest lekko przydługi, to słucha się go całkiem przyjemnie. Osobiście polecam.

Voices…

Posted in Intermix with tags , , , , on 24 stycznia, 2012 by kubeusz

INTERMIX – INTERMIX [1992]

1. Anguish
2. S+M=Y
3. Targeted
4. Requiem Dub
5. Cum & Get It!
6. Dead Ladder
7. Soviet Low
8. Voices

Chyba każdy zna, bądź kojarzy Frontline Assembly – nawet nieświadomie, zagrywając się w Quake III Arena, do którego współtworzyli soundtrack. Jednak to nie będzie wpis o Quake’u, ani o tej kanadyjskiej formacji, a o całkiem bliskich rejonach i muzyce. Intermix poznałem dzięki lastfm (chyba najlepszy serwis świata – darmowa reklama 😉 ), ot, w podobnych wykonawcach widniał, chyba głównie przez osoby Billa Leeba i Rhysa Fulbera, bo muzycznie to już niezbyt pokrewnie (ale o tym za chwilę). Później, przypadkiem znalazłem jeden numer z debiutu i tak się najarałem, że postanowiłem w końcu zmierzyć się z tym (jednym z wielu) projektem duetu Leeb-Fulber.

Wydali pod tym szyldem tylko trzy albumy, ale zawsze jak ich słucham, to włączam wszystkie trzy po kolei. Tak też będzie tutaj – po kolei zmierzymy się ze wszystkimi albumami, a na pierwszy ogień idzie…Intermix.

Wydana w 1992 roku debiutancka płyta tego projektu zawiera 40 minut doskonale wyprodukowanej muzyki na naprawdę wysokim poziomie. Otwierający Angulish idealnie pokazuje, czego możemy się spodziewać – a jest to całkiem melodyjna i miła dla ucha, pełna wspaniałych dźwięków nowoczesnego-odhumanizowanego świata przyszłości, muzyka. Mimo wielu melodii i kojących tonów, cały album ma bardzo industrialny wydźwięk (z wyjątkiem Targeted, który jest nieśmiałą zapowiedzią Future Primitives). Pomijając wspomniany utwór, nad całością unosi się wizja świata rodem z filmów Blade Runner czy Johny Mnemonic. Najlepszym tego przykładem niech będzie lekko orientalny, mocno psychodeliczny Sovlet Low czy chóralny Requiem Dub. Całkowicie odwrotnie rysuje się wieńczący album Voices – nasza dusza wzlatuje ponad wszystko, bez żadnych trosk i zmartwień, pełna pozytywnych emocji. O tak, Voices to naprawdę przyjemny numer.

Uwielbiam tą płytę, jest to jeden z tych albumów, do których w miarę często wracam już od dłuższego czasu i który „siadł” mi od samego początku.

%d blogerów lubi to: