16-17 – GYATSO (1994)
1. Attack-Impulse
2. Intraveinous
3. Vertebrae
4. Fall Of The West
5. Black And Blue
6. Two-Way Mirror
7. The Trowler
8. Motor
9. Flamethrower
10. Solo
11. White-Out
12. The Trawler (Dredged Up Mix)
13. Motor (Alien Body Mix)
16-17 jest jednym z wyziewów ze stajni Pathological Records, wytwórni, która wydała – co sama nazwa już sugeruje – na świat muzykę raczej ocierającą się o różne rejony dźwiękowej ekstremy i zdecydowanie nie schlebiającej masowym gustom. Patologicznej po prostu. Pod ich szyldem wypuszczono tak wspaniałe wydawnictwa jak, m.in., debiut Ice – Under The Skin, łączącego industrial i dub, debiut Techno Animal – Ghosts, składający się z maszynowych hałasów i dark ambientowych pejzaży, japońskiego przedstawiciela metalu industrialnego, czyli Zeni Geva, noise rockowego Terminal Cheesecake, czy kutlowej w pewnych kręgach składanki Pathological Compilation, na której znalazły się rarytasy ikon muzyki z pogranicza industrialu, grindu i wszelkich eksperymentów jak Coil, Carcass, Godflesh, Napalm Death, etc.
Album Gyatso obok Last Home nagranego przez duet Caspar Brötzmann / Peter Brötzmann, był chyba najbardziej z tej całej gromady ukierunkowany na muzykę jazzową, aczkolwiek nie ma mowy o jazzie w łagodnym, rozrywkowym tego słowa znaczeniu, czego w sumie już chyba każdy się domyślił. To jazz w swojej najbardziej prymitywnej i wściekłej formie (podobnej do tej, którą God przedstawił na płycie Possession), całkowicie chaotycznej i łamiącej bariery utartych schematów i harmonii dźwiękowej. W nagrywaniu tego albumu brał udział m.in. G.C. Green, znany z dudnienia na basie w Godflesh oraz Kevin Martin, który czuwał nad produkcją albumu i wzbogacaniem go o sample w postaci dziwacznych odgłosów nadających tej chaotycznej, instrumentalnej orgii jeszcze bardziej surrealistyczny charakter. No właśnie, słowo „chaos” oddaje w tym przypadku w dużej mierze zawartość Gyatso. Trzon całości stanowi ów dudniący i rzężący bas, repetytywna, agresywna i „atakująca” gra perkusji, a nad całością unosi się chmara szarańczy, tzn. mam na myśli totalnie rozwydrzony saksofon, podparty basowym klarnetem, który wspólnie ze wspomnianymi, dziwacznymi odgłosami tworzy tło dla tego nieludzkiego, muzycznego eksperymentu. Fakt, faktem, przy pierwszych przesłuchaniach drapałem się po głowie, zastanawiając się „o co tu chodzi, co to jest?”, jednak było w tej muzyce coś intrygującego i raz po raz wracałem do tego albumu, a z każdym kolejnym przesłuchaniem ten chaos zaczął się w mojej głowie układać w logiczną całość.
Najogólniej rzecz ujmując, Gyatso to świetna mikstura bezlitosnej nawałnicy sekcji rytmicznej i dzikich, free-jazzowych improwizacji, których granice przesunięto na skraj najbardziej nieprzystępnych dla przeciętnego ludzkiego ucha rejonów muzycznych. Wściekły, niemal grindowy feeling (niekoniecznie jest to adekwatne słowo, ale nie wiem jakiego innego użyć), chaos, chaos i jeszcze raz chaos. Tyle, że z czasem wydaje się być w pełni kontrolowany.