Archiwum dla Styczeń, 2012

Low pressure zone

Posted in Clubroot with tags , , , , on 31 stycznia, 2012 by kubeusz

CLUBROOT – CLUBROOT [2009]

1. Low Pressure Zone
2. Embryo
3. High Strung
4. Dulcet
5. Lucid Dream
6. Birth Interlude
7. Talisman
8. Nexus
9. Sempiternal
10. Serendipity Dub

Nie myślałem, że jeszcze zagości tu jakaś dubstepowa produkcja, a tu proszę – taka niespodzianka. Bawiąc się w marynarza pływającego po morzu gówna trafiałem na różne produkcje, jedne lepsze inne gorsze, ale wszystkie po jakimś czasie okazywały się słabe. Wyjątkiem, którego do dziś słucham z niemałą przyjemnością jest Clubroot – istna dubstepowa perełka w worku pełnym szamba, z którego aż się wylewa.

Tym czymś, co odróżnia muzykę Dana Richmond’a od wszelakiej dubstepowej gawiedzi jest klimat. Słuchając debiutanckiego krążka dochodzę do wniosku, że jest nic i jest Clubroot. Człowiek ten w nudne dubstepowe dźwięki potrafił bardzo sprawnie i zgrabnie wpleść dużą dozę ambientu, czy też jego mroczniejszej odmiany, a to wszystko podlane futurystycznym sosem. Jak dla mnie bomba. Słucha się tego całkiem przyjemnie, a przez nieco ponad trzy kwadranse w pomieszczeniu robi się kilka stopni chłodniej, a powietrze przesyca smog miasta z XXII wieku. Bujające, hipnotyczne wręcz dźwięki tylko pogłębiają wrażenia estetyczne. O tak, gdy człowiek się wkręci w ten album, to mija on niesamowicie szybko i nawet nie sposób zauważyć, gdzie przeminęły te wszystkie emocje i uczucia zawarte na tej płycie. „Lecący”, futurystyczny Low Pressure Zone, dołujący High Strung i Nexus, przepiękny Lucid Dream (ta prosta melodyjka potrafi dniami siedzieć w głowie), czy pełne świeżego powietrza i „lekkie” Birth Interlude albo Sempiternal to doskonałe przykłady, godnie reprezentujące ten krążek.

Aż sam się sobie dziwię, że tak łatwo dałem radę zaakceptować ten album. Clubroot ma „rękę” do pisania całkiem zgrabnych i klimatycznych wałków. Oby tak dalej – tylko więcej ambientu a mniej dubstepu i będzie rewelacyjnie. 🙂

Use that voice, sing that song and tell me to come on, to come on, come on

Posted in Lana Del Rey with tags , , , on 30 stycznia, 2012 by pandemon777

LANA DEL RAY A.K.A. LIZZY GRANT (2010)

1. Kill Kill

2. Queen Of The Gas Station

3. Oh Say Can You See

4. Gramma

5. For K Part 2

6. Jump

7. Mermaid Hotel

8. Raise Me Up

9. Pawn Shop Blues

10. Brite Lites

11. Put Me In A Movie

12. Smarty

13. Yayo

Przy okazji wydania albumu Born To Die przez Lanę Del Rey, postanowiłem też rzucić okiem (tfu, uchem znaczy się) na to, co ta pani nagrywała parę lat wstecz, zanim powstało wokół jej osoby tyle szumu. Nie nastawiałem się na album, który rzuci mnie na kolana i rozsmaruje po wszystkich ścianach pokoju. A jednak… było blisko. Powiem szczerze, że te wcześniejsze oblicze Elizabeth Grant okazało się być dla mnie o wiele ciekawsze od tego obecnego, które i tak, bądź co bądź, jest warte uwagi.

Przede wszystkim czuć w tej muzyce jakby więcej niezależności i co za tym idzie, autentyzmu. Utwory nie są poddane jakiejś niesamowicie wypolerowanej obróbce brzmieniowej, nie sprawiają wrażenia jakby miały spełniać rolę broni ostatecznej w rękach Lany do szturmowania list przebojów. Tutaj wszystko jest odcięte od wymogów rynku, numery momentami sięgają po bardziej psychodeliczne klimaty, surowe, bluesowe niemal, vide przepiękny For K Part 2, który doprawdy potrafi rozerwać moje serce na strzępy – to absolutnie fenomenalny, narkotyczny numer, który, jak na każdy dobry narkotyk przystało, uzależnia momentalnie. Słuchając go nie mam ochoty na nic innego jak po prostu odprężyć się i płynąć wraz z jego melancholijnymi dźwiękami, wsłuchując się w ten niebywale seksowny głos. Ogólnie Lana tutaj ucieka od bardziej „hollywoodzkiego” popu, nie stroniąc od inkorporowania bardziej alternatywnych (nie cierpię tego słowa) elementów, jak i elementów wspomnianego bluesa, psychodelii czy folka nawet. Z faworytów, obok wspomnianego For K Part 2, wymieniłbym też Brite Lites, który mocno odbiega stylistycznie od reszty albumu, ale jest również maksymalnie uzależniający. Ten oparty na delikatnym i dosyć tanecznym, elektronicznym beacie utwór, moim zdaniem sprawdziłby się idealnie w jakichś wyrafinowanych klubach nocnych – to naprawdę jeden z najbardziej erotycznych numerów jakie słyszałem w ostatnim czasie, a jako tło do stripteasu byłby w sam raz. Chociaż trzeba przyznać, że właściwie większość płyty jest tutaj nasiąknięta erotyzmem i to nie w kiczowatym tego słowa znaczeniu, z udziałem taniego lateksu i wymyślnych zabawek. To nie jest ten erotyzm, którego świat (sądząc po sukcesach Lady Gagi, Rihanny czy Katy Perry) łaknie, to erotyzm znacznie wyższej rangi, niegrzeczny choć nie nachalny, zachowujący nutkę tajemniczości, nie zaś narzucający się ze wszystkich stron. Czuję tu reminiscencję klimatu z płyt wielbionego przeze mnie Elysian Fields, którego muzyka również nie stroni od nieco bardziej brudnych i „ubluesowionych” elementów. To podobny typ emocji, podobna tajemniczość, muzyka uwodzicielskiej, ukrytej diablicy, i to jest zdecydowanie bardziej pociągające dla mojego poczucia estetycznego. Dodatkowo hip-hopowe inspiracje Lany, którym również dała wyraz na Born To Die, tutaj wyszły jej o wiele lepiej – mówię tu o utworze Smarty, w którym wykazała się jakby większym wyczuciem smaku niż w National Anthem, i który nie kłóci się z resztą numerów. Dostajemy zatem czysty album w zasadzie bez skazy, operujący na spójnej płaszczyźnie estetycznej (z kilkoma wspomnianymi wyjątkami), mirażu bluesa, folka i country spowitego w oparach leczniczego zioła i zanurzonego w kobiecej zmysłowości. Na koniec pojawia się kolejny mój faworyt, melancholijny, słodko-gorzki Yayo, przy którym naprawdę można się złożyć do pozycji embrionalnej i rozczulać się bez końca. Fantastyczne zakończenie płyty.

Jestem niebywale zadowolony z faktu, że ten album ma zostać wydany w fizycznym formacie, szkoda, że dopiero latem. Ale przynajmniej będę miał czas na odłożenie finansów i w dniu premiery pobiegnę od razu do sklepu aby zaopatrzyć się w to cudeńko. Naprawdę jest mi niebywale głupio, że nie odkryłem tej płyty wcześniej w moim szczytowym punkcie fascynacji Elysian Fields, itp. „smętów”, bo naprawdę pokrywa się z moim gustem w ogromnym stopniu i mimo, że nowy album naprawdę mi się spodobał, to jednak muszę z bólem serca stwierdzić, że nie sięga poziomu jej poprzedniego wcielenia.

We were born to die

Posted in Lana Del Rey with tags , , on 30 stycznia, 2012 by pandemon777

LANA DEL REY – BORN TO DIE (2012)

1. Born To Die

2. Off The Races

3. Blue Jeans

4. Video Games

5. Diet Mountain Dew

6. National Anthem

7. Dark Paradise

8. Radio

9. Carmen

10. Million Dollar Man

11. Summertime Sadness

12. This Is What Makes Us Girls

Mam niebywałą słabość do babskich smętów, naprawdę. Czasem wystarczy, że słyszę romantycznie śpiewającą kobietę przy akompaniamencie trzech molowych akordów na krzyż, wybrzdąkanych na gitarze akustycznej i czar zostaje rzucony, a ja jestem kupiony. Naprawdę. Ale mimo wszystko postaram się zachować obiektywizm w przypadku bohaterki niniejszej recenzji, Lany Del Rey. No właśnie, Lana Del Rey, the next big thing. Trzeba przyznać, że ta kobieta wzbudza kontrowersje, co może dziwić kiedy się na nią spogląda i słucha jej jakże przyjemnych utworów. Skąd te kontrowersje w takim razie? Przecież nie jest magnesem na skandale, nie słynie z obrazoburczych, niepoprawnych politycznie wypowiedzi, wizualnie przedstawia się uroczo i niewinnie, nie epatuje przesadnym erotyzmem w porównaniu do współczesnych nam gwiazdek muzyki pop, a sama muzyka przecież brzmi jakby miała wlewać trochę nadzieji, że w mainstreamie jest jeszcze miejsce dla muzyki z odrobiną klasy, wywołującej wzruszenie, nie zaś zachęcającej do kolejnych zdegenerowanych imprez. Cała kontrowersja opiera się na kwestii jej autentyczności. Zewsząd pojawiają się wątpliwości, czy sukces i rozgłos zawdzięcza ojcu-milionerowi, solidnej kampanii marketingowej, dzięki której na parę miesięcy przed wydaniem płyty już jest o niej głośno? Czy może faktycznie ma talent i dobre kawałki na koncie? Czy ludzie ją tak pokochali bo wygląda hot i pod wpływem jej prezencji zakochali się w niej po uszy, a sama muzyka tak naprawdę jest denna? Trzeba na siłę ludziom udowadniać, że ona potrafi śpiewać, czy muzyka broni się sama? Słaba podróbka czy twór oryginalny? Pytań można mnożyć, szczerze powiedziawszy sam nie jestem do końca pewien jak mam ją pod tym kątem ocenić, więc zostawię tę kwestię i skupię się na samej muzyce.

Na początek zaserwowano nam numery, które uczyniły Lanę takim hitem (pomijając Off The Races) – Video Games, Born To Die i Blue Jeans. Zanim przystąpiłem do słuchania miałem lekkie obawy co do pomysłu, aby umieścić te wypromowane już utwory na początku, w końcu nie wiedziałem czy nie będą to highlighty albumu, a później tylko mielizny i zapchajdziury. Ale wszelkie wątpliwości z czasem zaniknęły, bo jak się okazało, większość utworów trzyma równie wysoki poziom. Całość spowita jest w takim romantyczno-marzycielskim nastroju, tak jakby muzyka Lany miała stanowić muzyczne tło do spełnionego Amerykańskiego Snu, a swoim melodramatycznym charakterem, wlewa pocieszenie i nadzieję do serc zmęczonych codziennym życiem ludzi. To muzyka niemal idylliczna, albo przynajmniej wzbudzająca uczucie nostalgii za ową idyllą. Sama gwiazda albumu kołysze delikatnie uszy słuchacza swoim zmęczonym, niskim (jak na kobietę) głosem, bardzo uwodzicielskim, nasiąkniętym zmysłowością, nie popadając przy tym w tani erotyzm. Trzeba przyznać, że ma klasę, którą ukazuje w pełnej krasie w moim ulubionym numerze Million Dollar Man – takie ballady uwielbiam całym sercem i tu strzeliła prosto w same centrum mojego gustu. Absolutnie piękny numer, mógłby spokojnie zostać jednym z singli. Co mnie cieszy jeszcze odnośnie samych wokali Lany Del Rey, to fakt, że nie razi słuchacza nachalnymi i przesadnymi popisami wokalnymi, jak czyni to wiele gwiazdek popu, które chcą podnieść na siłę swoją wartość w oczach przeciętnego zjadacza chleba. W większości utworów jest bardziej dyskretna i stonowana, przez co jej głos potrafi wręcz odprężyć i ukoić zszargane nerwy. Chociaż z bólem serca muszę stwierdzić, że w moim odczuciu nie obyło się bez mankamentów, i nie mam tu na myśli spraw technicznych, aranżacyjnych, wobec których, z tego co wyczytałem, kilku krytyków miało obiekcje. Chodzi o utwory Off The Races, Diet Mountain Dew i National Anthem. Tzn. nie chcę mówić, że same w sobie są złe, ale moim zdaniem nieco psują całą atmosferę. Mam wrażenie, że są trochę na siłę „wyluzowane”, niebezpiecznie zbliżając się ku terenom typowego, współczesnego popu, szczególnie quasi-rap w National Anthem brzmi jakby został wyjęty z innej muzycznej bajki. Aczkolwiek może to kwestia osłuchania, i po pięćdziesiątym przesłuchaniu uznam, że dobrze komponują się z resztą. Radio też mi nie przypadło gustu specjalnie. Niemniej jednak te kawałki nie rzutują aż tak bardzo na całość, da się je przeboleć, ponieważ pozostałe numery rekompensują te słabsze fragmenty.

Born To Die to naprawdę dobry album, nie ma mowy oczywiście o odkrywaniu nowych lądów, ale czy to takie ważne, kiedy muzyka tak czy siak trzyma poziom? Osobiście cieszę się, że w muzyce popularnej wciąż jest miejsce dla wykonawców jak Lana właśnie, która na tle kolejnych taśmowo produkowanych, mizernych przebojów jednego sezonu jawi się jako nieprzeciętna artystka. Na pewno jej nowy album posiada emocje na tyle silne, że potrafią czasem chwycić za gardło i ścisnąć go. Z ust przeciwników Lany padały też zarzuty, że nie robi niczego nowego, i jest wciąż masa wykonawców, kobiet śpiewających i grających w tym stylu o wiele lepiej niż ona. Pytanie tylko czy to jej wina, czy też wina ludzi, którym nie chce się sięgać głębiej? Fakt, że Lanie się poszczęściło, ale brak popularności innych wykonawców jest najczęściej wynikiem braku zaangażowania i chęci odkrywania mniej znanych muzycznych terenów i chwytania za to co jest aktualnie na czasie. Mylę się? Prove me wrong.

Feel weak, you just mean nothing

Posted in Godflesh with tags on 29 stycznia, 2012 by pandemon777

GODFLESH – SONGS OF LOVE AND HATE (1996)

1. Wake

2. Sterile Prophet

3. Circle Of Shit

4. Hunter

5. Gift From Heaven

6. Amoral

7. Angel Domain

8. Kingdom Come

9. Time, Death And Wastefulness

10. Frail

11. Almost Heaven

Kiedy pojawia się zapytanie odnośnie najlepszej płyty wydanej pod szyldem Godflesh, czy nawet w ogóle w całej, długiej i bogatej w wydawnictwa z najróżniejszych muzycznych terentów karierze Justina Broadricka, najczęściej słyszy się odpowiedź „Streetcleaner„. I nie ma się co dziwić, bo to jedna z najbardziej rewolucyjnych płyt w historii muzyki ogólnie pojętej, i myślę, że nie przesadzam w tym miejscu. Szczerze powiedziawszy, mojej skromnej osobie wciąż jest ciężko pojąć jak mając 19 lat można stworzyć muzykę tak nihilistyczną, tak dekadencką i apokaliptyczną zarazem. Nie będę się kłócił się z faktem, że to Streetcleaner jest ich opus magnum, ale jednak obiektywizm niekoniecznie musi iść w parze z subiektywnymi odczuciami i dlatego ja na pierwszym miejscu stawiam Songs Of Love And Hate (taki ukłon w stronę Leonarda Cohena, jakby ktoś niezorientowany był).

Ów album był lekką zmianą w karierze Godflesh, który porzucił fabryczny chłód, zmehanizowany i zdehumanizowany charakter swojej muzyki na rzecz bardziej organicznych brzmień. Był to też pierwszy album w karierze Godflesh, na którym zamiast martwego automatu perkusyjnego pojawił się żywy perkusista. Oczywiście, zespół zachował podstawowe i charakterystyczne dla swojej twórczości elementy, wciąż panuje w ich muzyce wszędobylna gloryfikacja gniewu, dekadencji, fobii różnego rodzaju i innych schorzeń psychiki, kruszenie wszelkich pozytywnych emocji za pomocą mozolnych rytmów, specyficznej gitarowej grze J.K. Broadricka, operującego niemal w pełni na dysharmonii i niepowtarzalnym basie, zaniżonym do maksimum, dudniącym, pulsującym na niskich rejestrach, brudnie brzmiącym i rzężacym. To wciąż te same proste w strukturze numery, które posiadają niebywałą siłę wyrazu. Różnica pojawiła się jednak w stylistyce i charakterze muzyki, Songs Of Love And Hate brzmi po prostu bardziej „ludzko” powiedziałbym, gdyż, jak już wcześniej wspomniałem, zmechanizowane dźwięki i rytmy, które definiowały poprzednie płyty Godflesh tutaj są w zasadzie nieobecne. Jednak pomimo tymczasowego odcięcia się od muzyki zdehumanizowanej maszyny i pomimo czerpania z estetyki hip-hopowej (w warstwie rytmicznej głównie, vide cudowny Circle Of Shit), muzyka wciąż jest cięższa niż wiele stricte metalowych wydawnictw, wciąż jest duszna, przytłaczająca i wciąż potrafi wprawić słuchacza w stan totalnej depresji czy apatii. Wcześniej napisałem, że, jak to bywa w przypadku Godflesh, nie ma tutaj ani jednej pozytywnej wibracji. Muszę to sprostować jednak, jest jeden utwór, który brzmi dosyć ciepło i niemal optymistycznie na tle reszty, i jest to utwór pojawiający się pod koniec płyty – Frail. Nie chcę mówić, że to w pełni pozytywny numer, bo skłamałbym wówczas, ale trzeba przyznać, że jak żaden inny utwór Godflesh, zawiera w sobie przyjemniejsze emocje, jest melancholijny, refleksyjny, płynący powoli, wręcz natchniony jak na taką muzykę. Swoją drogą antycypował w pewnym sensie kierunek stylistyczny, który Broadrick obierze w swoim późniejszym projekcie Jesu, po rozpadzie Godflesh.

Songs Of Love And Hate to na pewno jeden z najlepszych tworów wypuszczonych przez Justina Broadricka i na pewno jeden z moich ulubionych, jeśli nawet nie ulubiony ze wszystkich. Nie jest tak przełomowy jak debiutancki Streetcleaner, ale dzięki owej organiczności, swoistemu dramatyzmowi wyczuwalnemu w Angel Domain np. (mój faworyt na płycie) i nieco odmiennej stylistyce zyskuje u mnie na tyle wysoką ocenę, że stawiam go na najwyższym szczeblu piedestału w dyskografii Godflesh.

Polar sequences, part 2

Posted in Biosphere with tags , , on 29 stycznia, 2012 by kubeusz

BIOSPHERE – PATASHNIK [1994]

1. Phantasm
2. Startoucher
3. Decryption
4. Novelty Waves
5. Patashnik
6. Mir
7. The Shield
8. Seti Project
9. Mestigoth
10. Botanical Dimensions
11. Caboose
12. En Trance

Są takie miejsca, do których zawsze chce się wracać, obojętnie czy są one realne, które odwiedzamy, tzw. wspomnienia z dzieciństwa, czy muzyczne światy. Dla mnie takim muzycznym wymiarem będzie północny skrawek Norwegii, po którym oprowadza mnie Geir Jenssen, szerzej znany jako Biosphere.

Drugie tournee po północnych krańcach kraju Wikingów zostało opublikowane w 1994 roku. A jak tym razem wygląda wycieczka? Zapraszam.

Zaczynamy spokojnie, w środku nocy (Phantasm) wyruszamy do krain wiecznie skutych lodem, by po kilku chwilach znaleźć się w totalnie odludnym miejscu. Jesteśmy tylko mi i mroźny krajobraz dookoła, pustka (Startoucher). Czasem odwiedzamy miejsca, które poznaliśmy nieco wcześniej, albo przynajmniej mijamy takie, które bezpośrednio z nimi się nam kojarzą (Decryption, Novelty Waves, Seti Project). Większość czasu jednak spędzamy spokojnie, medytując i poznając siebie. Staramy się jak najbardziej oderwać od problemów dnia codziennego, pogrążając się w rozmyślaniach. Czasem dopada nas melancholijny nastrój, może nieco dołujący (Mir), jednak dźwięki przyrody (Mestigoth) sprawiają, że w kilka chwil pozytywne nastawienie powraca.

Drugi krążek Biosphere to kolejna dawka wspaniałej, klimatycznej muzyki – istna dźwiękowa pocztówka prosto ze skutych lodem krańców Norwegii. Jestem jak najbardziej na tak i jeszcze nie raz będę do płyty wracał. Piękne, miękkie i kojące dźwięki z łatwością zabierają mnie w inny świat, a dodatek odgłosów natury sprawia, że ten świat staje się jeszcze bardziej rzeczywisty. Już niebawem wyprawa w świat Insomnii.

%d blogerów lubi to: