Archiwum dla folk

… z Lecha, z Piasta

Posted in Lao Che with tags , , , , on 1 kwietnia, 2012 by saimonix

 LAO CHE – GUSŁA (2002)

01. Astrolog
02. Kniaź 
03. Klucznik/rozdziobią nas kruki i wrony 
04. Wiedźma
05. Junak 
06. Lelum Polelum
07. Mars-Anioł Choroby
08. Nałożnica
09. Did Lirnik
10. Topielce
11. Komtur
12. Jestem Słowianinem
13. Wisielec
14. Kat

Witam po dłuższej przerwie. Chciałbym zaproponować Wam dziś płytę, która jest jedną z trudniejszych w odbiorze, z jakimi spotkałem się za młodu. Lao Che jest z pewnością zespołem, który wiele z Was kojarzy przynajmniej z nazwy. Od czasu, kiedy przebojem wkroczyli na „szerszą” scenę muzyczną w Polsce z płytą „Powstanie Warszawskie” w 2005, zdążyli wyrobić sobie już solidną pozycję i całkiem pokaźną rzeszę fanów, której jestem szczęśliwym członkiem. Jak łatwo zgadnąć, poznałem ich właśnie dzięki drugiemu krążkowi, a z racji mojego młodzieńczego i dziś wieku, było to jeszcze w czasach gimnazjalnych. „Powstanie Warszawskie” sporo namieszało w mojej świadomości (m.in. obudziło fascynację historią) i jest jedną z płyt, które cenię sobie najbardziej, ale o nim innym razem. W każdym razie, naturalnym jest, by sięgnąć w podobnym przypadku po pozostałą część dorobku zespołu, który zrobił takie wrażenie. Sięgnąłem i… nic nie zrozumiałem. Nie podobała mi się ani dziwaczna, niewyraźna muzyka, ani teksty, z których nabijałem się z dobrym kumplem (Lelum polelum). Dlatego płyta nie przypadła mi wtedy do gustu i odstawiona na bok leżała sobie na dysku czekając na lepsze czasy. Czasy nadeszły dopiero 5 lat później, bo postanowiłem do niej wrócić przy okazji słuchania najnowszej (do dzisiaj) płyty ekipy z Płocka, czyli Prąd stały/Prąd zmienny. I tym razem… znów mocne wrażenie. Ale już graniczące z zachwytem. Po przerobieniu programu szkolnego z literatury polskiej i naszej historii, przeczytaniu kilku kilo książek na ten temat i ogólnie rzecz biorąc, po pięciu latach samorozwoju ukierunkowanego na „humanistykę” zrozumienie płyty nie było już trudne. Muzycznie też udało mi się pójść trochę dalej i wyjrzeć poza thrash metal 😉

                Do rzeczy więc. „Gusła” zawiera bardzo mroczną, ponurą, minimalistyczną (choć z odstępstwami) muzykę, którą, gdybym musiał otagować, opisałbym m.in. jako folk, ambient, słuchowisko, alternatywa (he-he), momentami nawet disco i wiele innych. W użyciu jest wiele instrumentów, poczynając od klasycznych spotykanych w szeroko pojętej muzyce rockowej, przez klawisze, po różnego typu „przeszkadzajki” w rodzaju deszczowej rury, trójkąt, a wszystko spięte samplerem. Nie jest to muzyka, w której można znaleźć, poza nielicznymi wyjątkami (Klucznik), rytm czy melodię. Chwilami przechodzi nawet w słuchowisko, słychać tylko odgłosy lasu, szum wody i okazyjne delikatne dźwięki, jakie w filmach wydaje magia (Topielce). Skupiono się tutaj raczej na stworzeniu odpowiedniego klimatu i tła dla tekstów.

Teksty! To jest najważniejsza treść i siła tej płyty. Całe „Gusła” to koncept album – świder prosto w polskosłowiańskość, mroki średniowiecza i omszałe ruiny zamków gdzieś na Białorusi w których brodaci kniaziowie pili do upadłego i prali się po mordach, wyłowionych z rzeki obelisków o czterech twarzach, zarośniętych leśnych jezior z czającymi się pod wodą topielcami, wędrownych dziadów w łapciach opowiadających straszne historie przy śmierdzących łojem świecach, zawierający niezliczoną ilość nawiązań i motywów z polskiej literatury i historii. Przez to wszystko przewalają się na przemian zbrojno i konno Krzyżacy, Tatarzy i Litwini, paląc, grabiąc, mordując i biorąc w jasyr. Co się ostanie, to dobija mór albo porywa w swoje objęcia leszy czy inna paskuda prosto z chłopskiej wyobraźni. Gdzieś w tle słychać jeszcze wrzaski palonej na stosie ostatniej żywej wieśniaczki, którą wzięto za wiedźmę, a wszystko zawarte w 70 minutach. Wystarczy spojrzeć na tytuły utworów, nie trzeba nawet, wystarczy posłuchać pierwszych dźwięków i słów pojawiających się po odpaleniu płyty – „Kto zacz? Wystąp! Odpowiedz!//Kto zacz? Zaklinam! Odpowiadaj!//Pomnij! – „…niż mędrca szkiełko i oko…””. Spięty (frontman i gitarzysta, wokalista i autor tekstów) to prawdziwy czarodziej słowa pisanego, w mojej opinii talentem dorównujący największym poetom znanym naszemu językowi. Każdy wers na tej płycie to prawdziwy słowny majstersztyk, który można rozumieć na wszelkie możliwe sposoby, a jeśli odłożyć na jakiś czas poszukiwania przesłania i mądrości płynące z poezji, to po prostu mała pigułka która w naszej głowie eksploduje skojarzeniami, obrazami, myślami, razem tworzącymi KLIMAT. Gdybyśmy żyli w kreskówce, z „Guseł” wydobywałaby się nasza polsko – słowiańska narodowa tożsamość w postaci srebrzystej mgły, która przenika nas całych i unosi znad podłogi za każdym odtworzeniem.

                Utwory, które najbardziej przypadły mi do gustu to nr. 11 i 12, tj. Komtur i Jestem Słowianinem. Nie mogę powiedzieć, że są lepszej jakości niż pozostałe, bo cała płyta trzyma niesamowicie wysoki, wybitny wręcz poziom. Te dwa po prostu najlepiej skojarzeniowo i uczuciowo trafiają w moje gusta. „Gusła” to doskonały przykład, jak można czerpać garściami z naszej tradycji historycznej, literackiej i szerzej kulturowej, tworząc muzykę nowoczesną, po części tzw. popularną, nie spłaszczając składników ani o cal, a nawet uwypuklając ich przekaz i znaczenie. Dodam jeszcze, że od kiedy Lao Che poznałem (2006) byłem na ich koncercie 7 razy, a ostatni raz… w 2009. Czas więc nadrobić zaległości, bo szykuje się nowa płyta, a każdy z koncertów był wspaniały i na jak najwyższym poziomie. Wiele utworów można było usłyszeć też na nich w nowej aranżacji. Polecam Wam z czystym sercem „Gusła”, jak i wszystkie pozostałe płyty Lao Che, ale o nich innym razem 🙂

Use that voice, sing that song and tell me to come on, to come on, come on

Posted in Lana Del Rey with tags , , , on 30 stycznia, 2012 by pandemon777

LANA DEL RAY A.K.A. LIZZY GRANT (2010)

1. Kill Kill

2. Queen Of The Gas Station

3. Oh Say Can You See

4. Gramma

5. For K Part 2

6. Jump

7. Mermaid Hotel

8. Raise Me Up

9. Pawn Shop Blues

10. Brite Lites

11. Put Me In A Movie

12. Smarty

13. Yayo

Przy okazji wydania albumu Born To Die przez Lanę Del Rey, postanowiłem też rzucić okiem (tfu, uchem znaczy się) na to, co ta pani nagrywała parę lat wstecz, zanim powstało wokół jej osoby tyle szumu. Nie nastawiałem się na album, który rzuci mnie na kolana i rozsmaruje po wszystkich ścianach pokoju. A jednak… było blisko. Powiem szczerze, że te wcześniejsze oblicze Elizabeth Grant okazało się być dla mnie o wiele ciekawsze od tego obecnego, które i tak, bądź co bądź, jest warte uwagi.

Przede wszystkim czuć w tej muzyce jakby więcej niezależności i co za tym idzie, autentyzmu. Utwory nie są poddane jakiejś niesamowicie wypolerowanej obróbce brzmieniowej, nie sprawiają wrażenia jakby miały spełniać rolę broni ostatecznej w rękach Lany do szturmowania list przebojów. Tutaj wszystko jest odcięte od wymogów rynku, numery momentami sięgają po bardziej psychodeliczne klimaty, surowe, bluesowe niemal, vide przepiękny For K Part 2, który doprawdy potrafi rozerwać moje serce na strzępy – to absolutnie fenomenalny, narkotyczny numer, który, jak na każdy dobry narkotyk przystało, uzależnia momentalnie. Słuchając go nie mam ochoty na nic innego jak po prostu odprężyć się i płynąć wraz z jego melancholijnymi dźwiękami, wsłuchując się w ten niebywale seksowny głos. Ogólnie Lana tutaj ucieka od bardziej „hollywoodzkiego” popu, nie stroniąc od inkorporowania bardziej alternatywnych (nie cierpię tego słowa) elementów, jak i elementów wspomnianego bluesa, psychodelii czy folka nawet. Z faworytów, obok wspomnianego For K Part 2, wymieniłbym też Brite Lites, który mocno odbiega stylistycznie od reszty albumu, ale jest również maksymalnie uzależniający. Ten oparty na delikatnym i dosyć tanecznym, elektronicznym beacie utwór, moim zdaniem sprawdziłby się idealnie w jakichś wyrafinowanych klubach nocnych – to naprawdę jeden z najbardziej erotycznych numerów jakie słyszałem w ostatnim czasie, a jako tło do stripteasu byłby w sam raz. Chociaż trzeba przyznać, że właściwie większość płyty jest tutaj nasiąknięta erotyzmem i to nie w kiczowatym tego słowa znaczeniu, z udziałem taniego lateksu i wymyślnych zabawek. To nie jest ten erotyzm, którego świat (sądząc po sukcesach Lady Gagi, Rihanny czy Katy Perry) łaknie, to erotyzm znacznie wyższej rangi, niegrzeczny choć nie nachalny, zachowujący nutkę tajemniczości, nie zaś narzucający się ze wszystkich stron. Czuję tu reminiscencję klimatu z płyt wielbionego przeze mnie Elysian Fields, którego muzyka również nie stroni od nieco bardziej brudnych i „ubluesowionych” elementów. To podobny typ emocji, podobna tajemniczość, muzyka uwodzicielskiej, ukrytej diablicy, i to jest zdecydowanie bardziej pociągające dla mojego poczucia estetycznego. Dodatkowo hip-hopowe inspiracje Lany, którym również dała wyraz na Born To Die, tutaj wyszły jej o wiele lepiej – mówię tu o utworze Smarty, w którym wykazała się jakby większym wyczuciem smaku niż w National Anthem, i który nie kłóci się z resztą numerów. Dostajemy zatem czysty album w zasadzie bez skazy, operujący na spójnej płaszczyźnie estetycznej (z kilkoma wspomnianymi wyjątkami), mirażu bluesa, folka i country spowitego w oparach leczniczego zioła i zanurzonego w kobiecej zmysłowości. Na koniec pojawia się kolejny mój faworyt, melancholijny, słodko-gorzki Yayo, przy którym naprawdę można się złożyć do pozycji embrionalnej i rozczulać się bez końca. Fantastyczne zakończenie płyty.

Jestem niebywale zadowolony z faktu, że ten album ma zostać wydany w fizycznym formacie, szkoda, że dopiero latem. Ale przynajmniej będę miał czas na odłożenie finansów i w dniu premiery pobiegnę od razu do sklepu aby zaopatrzyć się w to cudeńko. Naprawdę jest mi niebywale głupio, że nie odkryłem tej płyty wcześniej w moim szczytowym punkcie fascynacji Elysian Fields, itp. „smętów”, bo naprawdę pokrywa się z moim gustem w ogromnym stopniu i mimo, że nowy album naprawdę mi się spodobał, to jednak muszę z bólem serca stwierdzić, że nie sięga poziomu jej poprzedniego wcielenia.

Every empire will fall

Posted in Primordial with tags , , , on 11 stycznia, 2012 by kubeusz

 PRIMORDIAL – TO THE NAMELESS DEAD [2007]

1. Empire Falls
2. Gallows Hymn
3. As Rome Burns
4. Failures Burden
5. Heathen Tribes
6. The Rising Tide
7. Traitors Gate
8. No Nation on This Earth

Dużo czasu minęło odkąd posłuchałem ostatni raz tego albumu, gust muzyczny też się zmienił w znacznym stopniu od tamtych dni. Jednak powracając (po latach nawet, paru bo paru ale latach) do tego albumu mogę śmiało stwierdzić – ten album nie zestarzał się ani nie stracił nic w moim prywatnym rankingu. Jest zajebisty tak samo jak wtedy gdy włączyłem go pierwszy raz a może i lepszy.

Ale do rzeczy, Primordial to band pochodzący z Irlandii, szukając tu i ówdzie możemy natknąć się na tagi takie jak black (to chyba początkowy okres) celtic, folk metal, (to dla tych którzy uparcie szufladkują muzykę). Dla mnie to kawał zajebistego, patetycznego i porywającego metalu. Ale nie patetycznego jak Manowar pełen smoków, rycerzy i wojowników stali, nieee, to patos w pokroju Braveheart, pełen dumy, ochoty do walki i w pieprzonych stu procentach poważny. Słuchając tego albumu nierzadko czuję się jak na wojnie, ośmiominutowy Empire Falls sprawia że mam ochotę łapać widły, kose postawioną na sztorc czy pochodnie i grabić, gwałcić i mordować, o tak, to dobry numer na bunt 😉 A im dalej w las tym lepiej, przepiękny, pełen smutku i żalu za straconymi towarzyszami broni Gallows Hymn czy As Rome Burns, podczas którego mam przed oczami bitwę, bitwę która kończy się spaleniem Rzymu a w międzyczasie można doznać smagania biczem po niewolnikach. Wspomnę jeszcze tylko o Traitors Gate – potężnej armii – na czele której stoimy – napierającej na wroga. Istna wojna, krew i pożoga.

To The Nameless Dead to zajebisty soundtrack do potężnych starć, które niekoniecznie muszą się zakończyć naszym zwycięstwem, ale umieramy za ojczyznę, za ziemie naszych przodków, ze śpiewem albo okrzykiem na ustach, z krwią przeciwników na naszym ciele. Kurwa, mogę śmiało stwierdzić że to jeden z najlepszych metalowych albumów jakie słyszałem. Jeśli jeszcze tego nie słuchałeś to nadrabiaj, bo naprawdę kurewsko warto.