Use that voice, sing that song and tell me to come on, to come on, come on

LANA DEL RAY A.K.A. LIZZY GRANT (2010)

1. Kill Kill

2. Queen Of The Gas Station

3. Oh Say Can You See

4. Gramma

5. For K Part 2

6. Jump

7. Mermaid Hotel

8. Raise Me Up

9. Pawn Shop Blues

10. Brite Lites

11. Put Me In A Movie

12. Smarty

13. Yayo

Przy okazji wydania albumu Born To Die przez Lanę Del Rey, postanowiłem też rzucić okiem (tfu, uchem znaczy się) na to, co ta pani nagrywała parę lat wstecz, zanim powstało wokół jej osoby tyle szumu. Nie nastawiałem się na album, który rzuci mnie na kolana i rozsmaruje po wszystkich ścianach pokoju. A jednak… było blisko. Powiem szczerze, że te wcześniejsze oblicze Elizabeth Grant okazało się być dla mnie o wiele ciekawsze od tego obecnego, które i tak, bądź co bądź, jest warte uwagi.

Przede wszystkim czuć w tej muzyce jakby więcej niezależności i co za tym idzie, autentyzmu. Utwory nie są poddane jakiejś niesamowicie wypolerowanej obróbce brzmieniowej, nie sprawiają wrażenia jakby miały spełniać rolę broni ostatecznej w rękach Lany do szturmowania list przebojów. Tutaj wszystko jest odcięte od wymogów rynku, numery momentami sięgają po bardziej psychodeliczne klimaty, surowe, bluesowe niemal, vide przepiękny For K Part 2, który doprawdy potrafi rozerwać moje serce na strzępy – to absolutnie fenomenalny, narkotyczny numer, który, jak na każdy dobry narkotyk przystało, uzależnia momentalnie. Słuchając go nie mam ochoty na nic innego jak po prostu odprężyć się i płynąć wraz z jego melancholijnymi dźwiękami, wsłuchując się w ten niebywale seksowny głos. Ogólnie Lana tutaj ucieka od bardziej „hollywoodzkiego” popu, nie stroniąc od inkorporowania bardziej alternatywnych (nie cierpię tego słowa) elementów, jak i elementów wspomnianego bluesa, psychodelii czy folka nawet. Z faworytów, obok wspomnianego For K Part 2, wymieniłbym też Brite Lites, który mocno odbiega stylistycznie od reszty albumu, ale jest również maksymalnie uzależniający. Ten oparty na delikatnym i dosyć tanecznym, elektronicznym beacie utwór, moim zdaniem sprawdziłby się idealnie w jakichś wyrafinowanych klubach nocnych – to naprawdę jeden z najbardziej erotycznych numerów jakie słyszałem w ostatnim czasie, a jako tło do stripteasu byłby w sam raz. Chociaż trzeba przyznać, że właściwie większość płyty jest tutaj nasiąknięta erotyzmem i to nie w kiczowatym tego słowa znaczeniu, z udziałem taniego lateksu i wymyślnych zabawek. To nie jest ten erotyzm, którego świat (sądząc po sukcesach Lady Gagi, Rihanny czy Katy Perry) łaknie, to erotyzm znacznie wyższej rangi, niegrzeczny choć nie nachalny, zachowujący nutkę tajemniczości, nie zaś narzucający się ze wszystkich stron. Czuję tu reminiscencję klimatu z płyt wielbionego przeze mnie Elysian Fields, którego muzyka również nie stroni od nieco bardziej brudnych i „ubluesowionych” elementów. To podobny typ emocji, podobna tajemniczość, muzyka uwodzicielskiej, ukrytej diablicy, i to jest zdecydowanie bardziej pociągające dla mojego poczucia estetycznego. Dodatkowo hip-hopowe inspiracje Lany, którym również dała wyraz na Born To Die, tutaj wyszły jej o wiele lepiej – mówię tu o utworze Smarty, w którym wykazała się jakby większym wyczuciem smaku niż w National Anthem, i który nie kłóci się z resztą numerów. Dostajemy zatem czysty album w zasadzie bez skazy, operujący na spójnej płaszczyźnie estetycznej (z kilkoma wspomnianymi wyjątkami), mirażu bluesa, folka i country spowitego w oparach leczniczego zioła i zanurzonego w kobiecej zmysłowości. Na koniec pojawia się kolejny mój faworyt, melancholijny, słodko-gorzki Yayo, przy którym naprawdę można się złożyć do pozycji embrionalnej i rozczulać się bez końca. Fantastyczne zakończenie płyty.

Jestem niebywale zadowolony z faktu, że ten album ma zostać wydany w fizycznym formacie, szkoda, że dopiero latem. Ale przynajmniej będę miał czas na odłożenie finansów i w dniu premiery pobiegnę od razu do sklepu aby zaopatrzyć się w to cudeńko. Naprawdę jest mi niebywale głupio, że nie odkryłem tej płyty wcześniej w moim szczytowym punkcie fascynacji Elysian Fields, itp. „smętów”, bo naprawdę pokrywa się z moim gustem w ogromnym stopniu i mimo, że nowy album naprawdę mi się spodobał, to jednak muszę z bólem serca stwierdzić, że nie sięga poziomu jej poprzedniego wcielenia.

Dodaj komentarz