THE BRIGADE – DEAD MAN’S GOLD [2009]
01 Italian Curse
02 Diamonds And Gold
03 We All Fall Down
04 Don’t Be Afraid To Touch The Ground
05 Right In Front Of You
06 Funeral Moon
07 Change Your Mind
08 Louise
09 She Wouldn’t Let Me Drown
10 For Someone To Love
11 Row
Brygada tych Norwegów z kompleksem głupich amerykanów powstała w 2009 na prochach Stonefish i Helldorado, w 2010 wydając na świat ten oto debiut, wyprodukowany przez jakiegoś gościa z Kaizers Orchestra (swoją drogą kapela chujowa jak mało która, polecam głuchym dylentantom i nie trybiącym alkoholikom, zabawa murowana!) oraz zdobywcę norweskiego GRAMMY (już jestem spokojniejszy!:) ). Sami piszą o sobie :
„Riding their musical train across the American continent their lyrics reflect a misanthropic environment where religion and alcohol are the pillars of life. The Brigade lures you in to the darkness and kicks you back into the light.” I nawet mogę sie z nim zgodzić, no i to byłoby w sumie na tyle jeśli chodzi o jakiś suchy obraz tego kolektywu, idziemy dalej…
Sama nazwa zespołu jest jednak tak równie oryginalna i przejmująca jak interesująca jest gra Lecha Poznań w ostatnim czasie pod wodzą Bakero, chociaż w przypadku The Brigade o żadnych torturach zmysłów nie może być mowy. Nie zmienia to jednak pewnego stanu rzeczy. Mimo pierdolonych odniesień i zapożyczeń, zaczerpnięć z dosyć przygnębiającej muzyki z różnych skrawków ziemi ten skarb Norwegów potrafi zalśnić. Morten Fiska jako wokalista i lider zespołu nie bawi sie i nie czaruje, nie jest oryginalny, jest tutaj rzemielśnikiem chwytającym jednak za serce swoim głosem, przynajmniej jeśli o mnie chodzi – no i mającym lekki kompleks Siverta Hoyema, którego uwielbiam. Kopie mają jednak to do siebie, że patrzy się na nie przez pryzmat oryginału i tym razem nikt się chyba nie pomyli, że podobieństwo w niektórych momentach do byłego frontmana zespołu Madrugada jest wprost uderzające, chociaż czasami w momentach większego wkurwienia Morten wznosi się w rejony Cave’a i to jest najlepsze co ten facet potrafi sprzedać i ja to kupuję jak niegdyś ojebki na wildeckim rynku. Więc jest to dobre. Jeśli o inne muzyczne inspiracje chodzi przede wszystkim jest to swoisty kompozyt zadymionej knajpy w której egzystuje wspomniany Nick Cave i jego Bad Seeds, David Eugene Edwards ze swoją americaną z czasów 16 Horsepower oraz pewien romantyzm wsparty kręgosłupem Madrugady i tego całego rock noir z dodatkiem wskazaniem na My Midnight Creeps czy Ricochets. Mógłbym nawiązań takich wymieniać w nieskonczoność ALE MI SIE KURWA NIE CHCE i mam pyry na gazie.
Jeśli jednak o treści i przekaz chodzi to jest tutaj mnóstwo nawiązań do dark, gothic country czy nawet starych spaghetti westernów w takich kawałkach jak eklektyczny i pełen niespodzianek Italian Curse (czuję kurewsko mroczny klimat Corbucciego – na deser Klaus ujebujący komuś ucho) Louise, We All Fall Down będący zawieszeniem stanu myśli nad… no właśnie posłuchajcie sami, jeden z bardziej energicznych numerów na tym albumie obok takiego Right In Front Of You. Czasami jest ckliwie jak w Funeral Moon, IMHO najnudniejszym kawałku na płycie, jeśli dalej o balladowe granie chodzi to w For Someone To Love nie ma już za to tego problemu i bywa przejmująco, co ukazuje tak naprawdę skrawek geniuszu i tego jak temperatura wpływa na nasze emocje (słyszałem że szwedki podczas robienia loda np. płaczą hehehehe WODY). W Row za to wkrada się chęć flirtu z dark cabaretem znanym mi z zespołu Adama Szklane Oko, więc jest spoko. Sami panowie w swoich inspiracjach jeśli o sztukę inną niż muzyka chodzi wymieniają Midnight In The Garden of Good And Evil (REALLY? A Clint Eastwood nakręcił na podstawie Berendta wcale nie taki słaby film, zajebiści Jude Law i Kevin Spacey, ten drugi jak zwykle grający kogoś nie do końca normalnego) czy Cormaca McCarthy’ego (brakuje mi tutaj neurozy, melancholii i skurwysyństwa). A czego tam jeszcze nie ma? Krzysztofa Rutkowskiego, bo jest nawet Edgar Allan Poe i jakiś Wowenhand (tak tak, jak głosi informacja na stronie zespołu). Trochę im z tym wszystkim nie wierzę bo mimo wszystko, jest zbyt ładnie, bez zaskoczki oraz dosyć przewidywalnie. Panowie nie walą kupy, ale nie można powiedzieć, że nie walą również ściemy 🙂
Reasuming będzie konkretny. Podobało mi się, ale wszystko gdzieś już to słyszałem. Być może muzyka ponadczasowa jak łysina Grzesia Laty być może to tylko odgrzewany kotlet, jednak brak neurozy i zbytniej melancholii nie popsuł mi ciekawych wrażeń z odsłuchu i myślę, że płyta ta jest łatwo przyswajalna i chwyci każdego, nawet bez posiłkowania się dodatkowymi katalizatorami w postaci bourbonu czy whiskey.