SCORN – EVANESCENCE (1994)
1. Silver Rain Fell
2. Light Trap
3. Falling
4. Automata
5. Days Passed
6. Dreamspace
7. Exodus
8. Night Tide
9. The End
10. Slumber
Evanescence jest kolejnym krokiem w karierze Micka Harrisa w kierunku odżegnania się od muzyki metalowej. Pierwszy takowy krok poczynił w zasadzie już przy okazji debiutu wydanego pod szyldem Scorn, na którym nie stronił od eksperymentów, jak i na kolejnej płycie Colossus, a także w przypadku założonego w tym samym czasie, pobocznego projektu Lull, który z kolei był ukłonem w stronę estetyki dark ambient (później określonej mianem izolacjonizmu). Tym samym, trzeci studyjny album Scorn jest „oczyszczony” z muzyki Repulsion, wczesnego Discharge czy Swans i innych około-punkowych wpływów, zastąpionych patentami zaczerpniętymi z elektronicznych wykonawców, takich jak Meat Beat Manifesto (którzy później dokonali remixu Silver Rain Fell) czy Aphex Twin z pierwszych płyt, jak i wpływami dubu i trip-hopu.
To album, który otwiera nowy rozdział w twórczości Micka Harrisa, od którego zaczyna się podróż w stronę coraz bardziej minimalistycznych form i struktur, jak i coraz głębszego i szerszego eksplorowania terenów wspomnianego dubu oraz kładzenia większego nacisku na kreowanie klimatu. Takiego nie do końca z tej Ziemi dodajmy. Sam tytuł płyty bardzo adekwatnie odnosi się do jej zawartości – „evanescence” oznacza coś efemerycznego, krótkotrwałego i ulotnego, i taka też jest muzyka, bowiem kończy się szybciej niż człowiek zdąży ogarnąć to co właśnie usłyszał. Nad całością faktycznie unosi się jakaś ulotna magia, którą nie sposób całkowicie uchwycić, a same dźwięki często rozbrzmiewają gdzieś w tle, czy wkradają się na pierwszy plan, po czym szybko znikają w otchłani. Taki opis może brzmi i dziwnie, ale tak w dużej mierze skonstruowany jest ten album. Fundament większości utworów stanowi repetytywny i subtelny bas, który pulsuje na najniższych rejestrach, wsparty również powtarzalnymi, hipnotyzującymi rytmami (przy okazji też świetnie zaaranżowanymi). Oba te czynniki powodują, że numery mają zwarty i niemal chwytliwy charakter, ale to co stanowi o głównej sile tego albumu to to, co dzieje się w tle – mówię tu o wszelkiej maści zmodyfikowanych samplach wrzucanych tu i ówdzie, dźwiękach, które przepływają z jednej słuchawki, przez każdy kanał słuchowy do drugiej. Jeśli do tego dodamy udział Jamesa Plotkina (kolejna ikona podziemnych eksperymentów muzycznych), który swoją charakterystyczną grą na gitarze wkręca jakieś strzępy psychodelicznych melodii i przestrzenne partie syntezatorów, zapętlonych i pobrzmiewających gdzieś na drugim planie, to będziemy mieli mniej lub bardziej wyrazisty obraz tej surrealistycznej otchłani, którą otwiera w głowie muzyka zawarta na Evanescence. Inna sprawa to wokale, które pełnią tutaj raczej funkcje ozdobnika, i również posiadają swoistą, psychodeliczną wibrację i idealnie dopełniają resztę.
Cały album to mroczna, momentami „noirowo” brzmiąca muzyka, która oddziałuje na ciemniejszą stronę ludzkiej psychiki, chociaż kilka kontrastów nastrojowych się pojawia wzdłuż całości, jak np. wprowadzający nutkę strachu i grozy Silver Rain Fell i następujący po nim „ciepły” i bardziej pogodny Light Trap. Podobnie w przypadku sąsiadujących ze sobą tajemniczego Dreamspace i egzotycznego Exodus, który jest też moim faworytem na płycie – ten sielsko płynący utwór, czerpiący w pewnym stopniu z muzyki plemiennej , najsilniej ze wszystkich wprawia mnie w stan odurzenia i daje poczucie odpływania. Ale reszcie podobnej siły oddziaływania nie można odmówić, bo każda kompozycja jest skąpana w gęstym, psychodelicznym sosie, i mimo tych kilku kontrastów jest bardzo spójna. Także ten… polecam.