It’s never gonna’ be the same again

RUBICON – WHAT STARTS, ENDS (1992)

1. Before My Eyes

2. Crazed

3. Watch Without Pain

4. Brave Hearts

5. Killing Time

6. Inside Your Head

7. Unspoken

8. Hard For You

9. Rivers

10. What Starts, Ends

What starts, ends – stwierdzenie oczywiste, banalne, które rozumie się samo przez się. Jednak w tym wypadku, w kontekście przeszłości członków zespołu nabiera nowego znaczenia. Fields Of The Nephilim po wydaniu kilku pięknych płyt i pozostawiając po sobie wiele pięknych wspomnień, zakończył działalność. Ich rozdział dobiegł końca i nadszedł czas na rozpoczęcie nowego. Ów nowy rozdział rozdzielił się, że tak to ujmę, na dwa fronty – z jednej strony The Nefilim, dowodzony przez Carla McCoya, z drugiej strony Rubicon, założony przez pozostałych członków Fields Of The Nephilim. Recenzję poświęcam debiutanckiej płycie tych drugich właśnie. Czy dorównali dokonaniom macierzystego zespołu nie mając na pokładzie charyzmatycznego lidera i jedynego w swoim rodzaju wokalistę, jak i konceptualistę? Na taką opinię bym się nie zdobył, tzn. przynajmniej nie w przypadku zestawienia What Starts, Ends z ostatnim dokonaniem nagranym pod Nephilimowym szyldem, ale przyznać muszę, że panowie Pettitt, Yates i bracia Wright wraz z wokalistą Andym Delanym nagrali płytę świetną, która na „otarcie łez” jest w sam raz.

Na pewno czuć w jakimś stopniu ducha Elizium, czuć, że przyłożyli do tego ręce Ci sami ludzie, jednocześnie jednak też czuć, że Rubicon pretendował do miana czegoś bardziej znaczącego i nie chciał być zwykłą pozostałością po Fieldsach i odciętym kuponem od minionej chwały. Spekulacje na temat tego jakby brzmiał ten album, gdyby za mikrofonem stanął McCoy pewnie wielu fanom spędził sen z powiek, ja jednak posunę się do stwierdzenia, że jego głos mógłby się tutaj nie do końca wpasować. Chociaż może zmieniłbym zdanie, gdybym faktycznie go usłyszał w tych nagraniach, ale niestety już nie usłyszę, więc jednak odstawię na bok dywagacje. Chociaż Andy’emu Delany’emu trochę do McCoy’a brakuje, to mimo wszystko zasługuje na spore wyróżnienie, bo dysponuje wspaniałym głosem, równie zachrypniętym co… uroczym. W momentach największego napięcia emocjonalnego utworów, potrafi wydobyć z siebie tak piękne, pełne pasji i dramatycznej ekspresji zaśpiewy, że nie sposób się o nim krytycznie wyrazić, naprawdę. Po prostu przy takim głosie ciężko poczuć zobojętnienie, za dużo tu autentyzmu i silnie wyrażonego smutku. Także jeśli ktoś znając Fields Of The Nephilim, jakimś cudem nie miał styczności z Rubicon i czuje pewne obiekcje z powodu innego wokalisty, to mówię od razu – jego wokale są fantastyczne, bez dwóch zdań. A co z samą muzyką? Jest nieco inna, tzn. dalej można ją określić mianem klimatycznej, nostalgicznej, refleksyjnej, chociaż niekoniecznie gotyckiej w pierwotnym tego słowa znaczeniu. Nie powiedziałbym, że jest tak do końca pogodniejsza niż muzyka, którą panowie tworzyli jeszcze jako Fields Of The Nephilim, bo mamy tu całe pokłady smutku i wzruszających momentów, ale faktem jest, że What Starts, Ends operuje jakby cieplejszymi barwami. Zaniknął zarówno okultyzm, jak i rytualny charakter, nie ma się wrażenia, że uczestniczy się w świętej ceremonii pod osłoną nocy i w blasku pełni księżyca. Tutaj – bardziej obrazowo przedstawiając sprawę – niebo się rozjaśniło, demony z opowieści Lovercrafta schowały się w swoich norach, robiąc miejsce dla historii zupełnie innej niż tę, którą by najprawdopodobniej McCoy opowiedział. Ale mimo to została wciąż zachowana pewna głębia, podobne środki wyrazu i klimatyczny charakter, z tym, że te wszystkie rzeczy tworzą inne tło, bardziej adekwatne do „życiowej” opowieści. Numery są bardziej przebojowe i skomponowane na bardziej rockową modłę, wciąż przywołując na myśl A Momentary Lapse Of Reason Pink Floyd, z tym, że w znacznie bardziej dosłowny sposób niż czyni to Elizium. Aczkolwiek o kopii nie ma mowy, bo chociaż tę płytę Floydów bardzo lubię, to jednak debiut Rubicon posiada to „coś” co powoduje, że sięgam po niego nieporównywalnie częściej. Niektóre utwory wręcz ścinają mnie z nóg, Crazed choć z początku niewinnie i delikatnie brzmiący, potrafi na koniec wbić w podłogę siłą emocji, podobnie jak następujący po nim równie smutny Watch Without Pain. Acz wśród moich największych faworytów znajdują się dwa numery – Unspoken i Rivers. Ten ostatni chyba najmocniej przywołuje klimat z Elizium, może dlatego, że jest po prostu najbardziej dostojnym i wzniosłym kawałkiem spośród wszystkich. Jego zakończenie, kiedy Andy Delany wspina się na wyżyny swoich wokalnych umiejętności, wprawia mnie w stan autentycznego poruszenia i swoistego natchnienia zarazem. Jestem skłonny stwierdzić, że to najbardziej dramatyczny i wzruszający moment na całym What Starts, Ends, który takimi momentami, bądź co bądź jest w dużej mierze wypełniony (pomijając co bardziej dynamiczne numery i instrumentalne galopady, które pojawiają się tu i ówdzie wzdłuż płyty). Na sam koniec dostajemy utwór tytułowy, który jest z kolei najbardziej ascetycznym i oszczędnym w formie utworem, niemniej jednak pod względem siły wyrażonych emocji nie ustępuje reszcie. Jest najzwyczajniej w świecie piękny w swej prostocie.

No i tak dobiegliśmy do końca recenzji. Rubicon parę lat później nagrał jeszcze jedną płytę, Room 101, z którą nie miałem okazji się zapoznać w całości, jednak pamiętam, że czułem ogromne rozczarowanie kiedy zobaczyłem teledysk do utworu Insatiable. Zarówno wizualnie, jak i muzycznie nie miało to nic wspólnego z tym, czym Rubicon mnie zachwycił na pierwszej płycie. Faktem jest, że What Starts, Ends musiałem dać trochę czasu aby oswoić się z jego odmiennością, ale czułem w tej muzyce potencjał, w przypadku singla z Room 101 już niezbyt. No cóż… Tak czy inaczej What Starts, Ends moim zdaniem jest świetną pozycją, skandalicznie wręcz pomijaną wśród najlepszych dokonań około-nephilimowych, która bije na głowę oblicze Fields Of The Nephilim od czasów jego reaktywacji, nie wspominając już o projektach jak Last Rites czy N.F.D. Dlatego tym bardziej czuję się zobowiązany do wydobycia jej spod warstwy kurzu i rozreklamowania.

Jedna odpowiedź do “It’s never gonna’ be the same again”

  1. Patryk Bąk Says:

    wspaniały album

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: