Last Exit For The Lost
FIELDS OF THE NEPHILIM – EARTH INFERNO (1991)
1. (Dead But Dreaming) / For Her Light / At The Gates Of Silent Memory / (Paradise Regained)
2. Moonchild
3. Submission
4. Preacher Man
5. Love Under Will
6. Sumerland
7. Last Exit For The Lost
8. Psychonaut
9. Dawnrazor
Przy okazji pracy nad Elizium, zaczęła w zespole narastać coraz bardziej nieprzyjazna atmosfera. Carl McCoy nie mógł się dogadać z pozostałymi członkami, w wyniku czego konflikty, kłótnie i coraz większa wrogość wewnątrz Fields Of The Nephilim stała się standardem, toteż trasa Sumerland, promująca Elizium stała się trasą pożegnalną, zapowiadającą nieunikniony w zasadzie rozpad zespołu, który nastąpił niedługo później.
Earth Inferno jest albumem koncertowym stanowiącym zapis występów z trzech różnych miejsc, w których Nephilimowie zagościli ze swoją muzyczną celebracją – Wolverhampton Civic Centre, Hamburg Sportshalle i kultowym wręcz Brixton Academy (swoją drogą DVD Visionary Heads zostało również nagrane i nakręcone w tym miejscu, podobnie jak DVD The Prodigy Their Law oraz koncertowy album Faith No More i inne), aczkolwiek słuchając albumu w ogóle się tego nie odczuwa, całość brzmi jak jeden, spójny koncert. Genialny koncert, dodajmy.
Jednym z największych plusów Earth Inferno jest fakt, że została na nim zawarta znacząca większość utworów z boskiego Elizium (pomijając dwie ostatnie ballady, niestety), i żeby tego mało było, to numery zostały nieco przearanżowane i zagrane z imponującym rozmachem. For Her Light czy Paradise Regained zyskały jeszcze bardziej na dynamice, a na Sumerland (który bardziej przypomina tu Dreamed Version z singla) już nawet brak mi słów – intensywność emocji, które zostają wyzwolone w tej „podkręconej” wersji, dosłownie paraliżuje, i bynajmniej nie jest to pustosłowie z mojej strony. Również Submission w swoich rozszalałych fragmentach podnosi ciśnienie i adrenalinę i jak to bywa w przypadku Nephilimów, słuchacz znajduje się w głębokiej hipnozie, z rozwartymi oczyma i szczęką rozbitą na podłodze (zaznaczam, że zazwyczaj nie stosuję tego typu określeń, ale w tym wypadku nie potrafię inaczej). At The Gates Of Silent Memory z kolei zachowuje w pełni swój dramatyzm, i tak samo jak w przypadku studyjnego wykonania potrafi doprowadzić do wylewu łez wzruszenia i ukojenia duszy. Piękno tego utworu nie zostało naruszone, a wręcz jeszcze bardziej wyeksponowane. Pomiędzy kompozycjami z Elizium również znalazło się miejsce dla westernowo-okultystycznych hitów, bez których nie obyłoby się na koncercie Fields Of The Nephilim, toteż po zakończeniu Paradise Regained, dostajemy Moonchild (jeden z evergreenów zespołu), zaś po zakończeniu Submission, do rytualnego tańca porywa Preacher Man, a później mistyczny urok rzuca Love Under Will.
Sweet dreams my angel
At last goodbye
Sweet dreams…
Kiedy ostatnie słowa tego pięknego utworu wybrzmią, czeka nas jeden z najbardziej rozkładających na łopatki momentów w historii muzyki. Potocznie mówi się na to combo-breaker, i tutaj te określenie pasuje jak ulał. Love Under Will na The Nephilim co prawda stanowił wstęp do Last Exit For The Lost, ale tutaj zespół postanowił rozbudować głównie danie koncertu. Po sobie następują trzy najbardziej majestatyczne, najbardziej monumentalne i dostojne kompozycje Fields Of The Nephilim – Sumerland, Last Exit For The Lost i Psychonaut. O samym Sumerland już wspomniałem wcześniej, mówiąc, że brak mi słów na to się dzieje w trakcie jego trwania i nie przesadziłem ani trochę, ale jednak… muszę przyznać, że tutaj palma pierwszeństwa należy się Last Exit For The Lost. Ten utwór, w tym wykonaniu, to zdecydowanie naj-pię-knie-jsza kompozycja jaką dane mi było słyszeć. To po prostu klamra, która spina wszystkie moje preferencje muzyczne w nieco ponad dziesięciu minutach. W wersji studyjnej z The Nephilim oczywiście brzmiała również pięknie, tego się nie da ukryć, ale była bardziej sielankowa, że tak to ujmę, mniej intensywna, nie tak tajemnicza. Po prostu kreowała nieco inny nastrój. Za to sposób w jaki tutaj ten utwór został przearanżowany i wykonany doprowadza mnie do licznych, niekontrolowanych ejakulacji. Pamiętam jego pierwsze przesłuchania – i z ręką na sercu mogę przyznać, że żaden inny zespół ze swoją muzyką nie wywołał u mnie tak potężnej ekstazy. Ten utwór posiada jakby własną fabułę, przez pierwsze sześć minut powoli i zmysłowo, uwodzicielsko niemal, snując się, opowiada tajemniczą historię, stopniowo, nienachalnie dokładając kolejną cegłę do napięcia. Nie potrafię się uwolnić od jego hipnotycznej aury, nie potrafię nie odpłynąć wraz z jego psychodeliczno-erotycznym kolażem dźwięków. Nie potrafię się też nie stać niewolnikiem głosu mistrza ceremonii. I tak utwór koi, pociąga, chwyta za serce, chwyta za duszę i prowadzi po najpiękniejszych i najbardziej tajemniczych zakątkach zaświata, ale jednak ciągle ma się przeczucie, że jeszcze coś musi nadejść, cały czas trzymając w napięciu i dając do zrozumienia, że najważniejsza część dopiero nas czeka.
This could be my last regress
Last exit for the lost…
I zaczyna się… McCoy cichnie na chwilę, a reszta zespołu zaczyna podkręcać tempo, całość z każdą sekundą nabiera coraz większego rozmachu, coraz większej dynamiki, ekstaza wybucha w każdym zakątku umysłu, a ciarki przeszywają każdą komórkę organizmu. Te zakończenie to absolutna kulminacja i najwyższe wyżyny muzyki Fields Of The Nephilim, do granic mistycznej, majestatycznej, dostojnej, zagranej z nieludzkim rozmachem i intensywnością. To wręcz definicja ekstatycznej afirmacji życia, to celebracja chwili, i jak diabła kocham, przy żadnym innym fragmencie nie czuję się tak bardzo niesiony ponad Elizejskimi Polami (pomijając oczywiście cały album Elizium), zapominając w ogóle o egzystencji tego padołu łez, skąpanego w przyziemnej szarości i pospolitej miernocie. Kiedy ta dźwiękowa orgia dobiega końca, dostajemy jeszcze cudowny Psychonaut, który wyrywa z mrocznego klimatu poprzedniej kompozycji, wprowadzając słuchacza w te jaśniejsze zakątki muzyki Fieldsów, wciąż nie dając słuchaczowi osłabić jego stanu zachwytu, utrzymując wciąż atmosferę mistycznej hipnozy. Na koniec jeszcze czeka nas wycieczka sentymentalna w stronę przeszłości, i tak otóż ten rytuał (bo na pewno nie koncert w dosłownym znaczeniu) zostaje zwieńczony westernowym Dawnrazor, który płynie powoli, dając do zrozumienia, że nadchodzi czas pożegnania. I to jest smutna część Earth Inferno, koniec tej rytualnej orgii w blasku księżyca pod wpływem substancji otwierających trzecie oko.
Zapewne wielokrotnie wzdłuż recenzji moje określenia brzmiały niebywale naiwnie, egzaltowanie, pretensjonalnie, etc. Jak już wspomniałem przy okazji recenzji Elizium, nie byłem pewien czy takiego natchnionego bełkotu będę w stanie uniknąć – no cóż, nie udało się zbytnio, ale z drugiej strony w przypadku tej muzyki nie mógłbym inaczej. Za dużo emocji mnie z nią wiąże, abym wypowiadał się o niej w sposób stonowany i przyziemny. Tak czy siak wracając do samych Fieldsów, to zespół niestety rozpadł się niedługo po wydaniu owej koncertówki, pozostawiając lata największej chwały za sobą. Carl McCoy utworzył projekt The Nefilim, nagrywając po kilku latach bojów z wytwórnią równie wspaniały, co odmienny album Zoon, pozostali panowie zaś zwerbowali wokalistę Andy’ego Delany’ego i pod nazwą Rubicon nagrali dwie pełne płyty. Zarówno Zoon, jak i debiut Rubicon to wspaniałe płyty, stojące na poziomie nieosiągalnym dla wielu, ale jednak ani McCoyowi z nowym zespołem, ani pozostałym członkom Fields nie udało się stworzyć czegoś na miarę Elizium czy Earth Inferno. Niestety.
A właśnie, w kwestii Earth Inferno, taka mała rada: SŁUCHAĆ GŁOŚNO. I w ciemnościach oczywiście, w końcu to muzyka nocy.
5 stycznia, 2014 @ 1:10 pm
Jaki tam bełkot?Panie,co pan? 😛 Mnie się czytało bardzo przyjemnie i z chęcią poczytam tutaj coś więcej,bo widzę tutaj dużo notek o projektach muzycznych które bardzo lubię.Pozdrawiam i życzę dobrej zabawy niedługo na koncercie (albo obu) FOTN.